natura! — uśmiechała się do swego ślubnego kapelusza, do tego ładnego gałganka.
Służący wchodzi do buduaru, niosąc list na tacy.
Pismo nieznane. Pani Bernard rozrywa kopertę. Cztery ćwiartki. Od kogóż może pochodzić pismo tak długie? Odwraca kartki, a wzrok jéj uderza podpis „Henryka Perrin.” Czyta z dreszczem przejmującym ją od stóp do głowy.
„Pani,
„Leżę bardzo chora w szpitalu Necker i tak osłabiona, że nie mogę utrzymać pióra w ręku. Jedna z przychodzących już do zdrowia moich współtowarzyszek, leżąca obok mnie, jest tak uprzejma, że pisze pod moim dyktandem i kiedy umrę, wtedy tylko, — co wkrótce nastąpi, — prześle pani ten list.
„Nie chcę zejść z tego świata, nie prosząc o przebaczenie za przykrość, jaką pani sprawiłam. Wiedziałam od Armanda, jak się pani gniewałaś i jak byłaś niezadowolona z łączącego nas stosunku. Przyznaję się do winy. Przyjęłaś mię pani do swego domu, byłaś dla mnie dobra, zostając więc przyjaciołką Armanda, niejako nadużyłam położonego we mnie zaufania. Rozumiem doskonale, że mogłaś się pani na mnie oburzać i miéć złe o mnie wyobrażenie. Mam wszakże nadzieję, że po przeczytaniu tego listu ulitujesz się pani nade mną i przebaczysz mi, bo już i tak nie będę żyła ze zmartwienia. Doktorowie utrzymują, że choruję na wątrobę. Tymczasem, od śmierci mego najukochańszego Armanda niknę powoli — oto istotna prawda.
„Pani, nie kłamie się w chwili skonu. Trzeba mi wierzyć. Przysięgam, że Armand był moim piérwszym i jedynym przyjacielem. Od dnia, w którym go zobaczyła, straciłam głowę i pokochałam zaraz tak, jak więcéj kochać nie można. Ale upewniam panią, że nie byłam wcale zalotna, i dotąd mię dziwi, że się nie rumienił i chciał miéć za przyjaciołkę dziewczynę, tak jak ja, ograniczoną i prostą. Bądź pani wyrozumiałą i pomyśl, jak bardzo młodzi byliśmy oboje!