to wtedy — ciężki od krzywdy, od łez napuchnięty świecie,
poznałam twe imię: BUNT.
Nie umiałam o tem pisać wierszy:
jak na wiatr wystawiłam twarz
na ten świat boleśniejszy i twardszy, i szerszy,
na ten świat już nie mój — nasz!
— O jakże się rozrosłeś, pchany tysiącem rąk — razem, razem!
— O jakże mi okrzepłeś, chropowaty od krzyku — chórem, chórem!
Stupudowy, uparty kloc, windowali cię wściekle pod górę;
ociekałeś żywicą krwi, gdy cię gniewem darli jak żelazem.
... Czy to był lęk przed tobą — sękatym, groźnym, ciemnym?
Czy to była tylko powszedniość — troska, dom, obowiązki?
Zatrzymało mnie coś, wciągnęło jak lej na bagnie grząskiem...
Zatarł się tamten świat — potoczyli go sami — beze mnie.
Zatarł się tamten świat — inny nową przypłynął twarzą,
bije we mnie jak fala o brzeg podmyty — —
— O stubarwny, stukształtny i jeden, który wołasz i który przerażasz,
czy potrafię cię nazwać wreszcie, czy nadążę cię pojąć i schwytać?!
Wirujesz przed oczami bryłą wielościenną,
nocami piersi mi gnieciesz,
a kiedy widzę jedną ścianę — na drugiej jest ciemność,
a kiedy ujmę jedną krawędź — drugą usuwasz przede mną,
świecie!...