A Ty powracasz nocą (— punkt wplątany w geometrję ulic —),
cieniami domów rozcięty na srebrnego i czarnego człowieka,
wracasz w pustkę pokoju jak w ramiona kochanki się wtulić,
zwiewne kółeczka dymu na bezsenne spojrzenia nawlekać.
Trotuary — krokami, wspomnieniami lata odmierzasz,
samotniku zawzięty, uwięziony w kuli z szkła i lodu!
Świat odpychasz od siebie podniesionym na uszy kołnierzem,
pod stopami depczesz cień uparty — pognębioną, zgniecioną młodość.
Aż na jakiejś ulicy cień podniesie się z cichem westchnieniem
i zastąpi ci drogę powoli:
przypomnieniem — imieniem — kamieniem
coś uderzy w piersi — — I zaboli.
I zawrócisz swe kroki samotne
i przed dom jakiś cień cię powiedzie:
tam o jedno słowo się potkniesz,
— o to, któreś mi zapomniał powiedzieć...
Widzę cię: biegniesz na dworzec blady i wstrząśnięty,
(na uśpionych ulicach echo pośpiechowi twemu urąga —)
ale dworzec nazawsze zamknięty
i nie idą już żadne pociągi — —
Na pustym placu, na wietrze stoisz jak suchy badyl.
Niema przy tobie nikogo i niema pomocy znikąd.
Widzę cię: jesteś bardzo blady — —
Widzę — — I budzę się z krzykiem.