PODRÓŻ
Kiedyś, gdy ci obrzydnie tapet twych znajomy deseń,
blade ryciny twarzy w starych ramkach — zżółkłych uśmiechach,
w jakiś ranek wiosenny gniewnie się podniesiesz
i zapragniesz jednego: JECHAĆ!
Na granicznej stacyjce, za ostatniem domostwem białem
wierne ścieżki utkną zmęczone i już żadna wzdłuż szyn nie pogoni — —
Spojrzysz tylko raz jeden za siebie i wszystko co w mgle zostało
dalekości firanką przesłonisz...
Pamięć rzeczy tamtych, jak groszaki uronione przez beztroskie ręce,
w tajemniczo gwarzącym, w nieznajomym pogubisz tłumie — —
Będziesz słuchać i myśleć: jak to dobrze być cudzoziemcem,
co dopiero uczy się rozumieć...
Aż zapachnie, zakwitnie, zasmakuje ci obca mowa:
będziesz ją w chciwych wargach rozgniatać jak winogrona...
Jak w paciorki zamorskie w kolorowe ubierzesz się słowa,
w kryształowe, szklane imiona — —
Po miasteczkach słonecznych, pod murami w dzikiem winie pochodzisz
i z uliczną piosenką łobuzerską przyjaźnią się zbratasz...
W jakiejś małej tawernie, która wyda ci się sercem świata,
słowo: „aimer" od słowa: „kochać" zabrzmi słodziej — —