POŁUDNIE W TAWERNIE
W perspektywie ulicy widać góry liljowo-sine.
Dzień — jak umiał najpiękniej — rozzłocił się i zmodrzał.
Na placu Grenette, przy fontannie, bronzowe delfiny
srebrną pianą parskają przez nozdrza.
Trotuary trzeszczą od gorąca.
Zda się — dymią jak spalone ciało.
Ja też nie mam już siły, nie mogę znieść tego słońca...
(A wiesz? — Wciąż mi go mało!)
W „Taverne des Dauphins“ są duże dębowe stoły
i chłodną skórą obite, szerokie kanapy.
Jest wino — i oranżada — i kelner wesoły — —
— No, czego się chcesz napić?
A możeby w warcaby zagrać od niechcenia?
(Tak to się tutaj ładnie — „jeu de dames“ — nazywa...)
— Patrz, słońce nas znalazło! — Przy moich kamieniach
złotą flagą zwycięstwa powiewa!
...Pytasz, dlaczego oczy mam takie błyszczące
i czemu się uśmiecham — co to wszystko znaczy?
Widzisz — ta obca mowa... to wino... to słońce...
— Nie potrafię lepiej wytłumaczyć!