Ta strona została uwierzytelniona.
O ZACHODZIE SŁOŃCA
Dopaliło się zmęczone południe,
zmierzch rozchyla palce liljowe — —
Wyfrunęły na ścieżkę, pod studnię
zbuntowane piłki tenisowe.
Teraz pora śniade ręce i nogi
na skrzypiącej pobujać huśtawce...
Potem — buchnąć w trawę koło drogi
między jaskry, stokroć i dmuchawce.
Szczęście — owoc z przydrożnego drzewa —
jest pachnące, słodkie — i niczyje...
Ktoś przechodzi drogą i śpiewa:
„O ma Rose Marie — —“
Słucham — myślę: jaki sens ogromny
mają tutaj najprostsze słowa...
Słucham — czuję: z chwil soczystych i wonnych
dzień urasta — kiść winogronowa.
Słońce nisko do rąk się stoczyło
złotokrągłą, ciężką pomarańczą — —
Jakieś wargi nad wargami się chylą...
— Czy to Ciebie całuję, o Francjo?!