PRZECHADZKA WIECZORNA
Nieśmiałemi pytasz słowami
o mój smutek, o moje nieznajome Wczoraj...
Zamilcz... Czujesz? — dach srebrny rozpina nad nami
słodka cisza letniego wieczora.
Nie schodź wgłąb mnie, jak nurek, pereł lśniących chciwy...
Chcę być dla ciebie tylko taflą wody, w której wieczór się odbija.
Nie patrz na dno, gdzie szumię dzika i niczyja — —
— Ja cię wszak też nie pytam, jakiś jest — prawdziwy.
Jesteś mi tylko cieniem o ramieniu gorącem i mocnem —
(imię twe znam zaledwie — i to już zbyt dużo...)
jesteś drzewem, pod którem przez chwilę odpocznę,
nim noc zwiędnie — zbyt pełna róża.
Poco mówić o sobie? — Nie o to wszak chodzi!
— Gdzie zresztą znaleźć słowa, coby nie kłamały?! —
Czyż niedosyć ci wiedzieć, że jesteśmy młodzi
i że wargi nam lipcem wezbrały?...
— Patrz... gwiazda spadła — nieba pocałunek niemy...
Słyszysz?... wiatr się w zaroślach jak ranny ptak trzepie...
Splótłszy się ramionami, milczący pójdziemy — —
Wierz mi: tak jest najlepiej.