Na chwilę może, nawet lekkomyślny Meyhöfer poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia, kiedy zobaczył wysoko zbożem ładowane wozy znikające mu z przed oczu w głębi lasu, ale w następnej już zaraz chwili zwykle zarozumienie wzięło górę, wsadził ręce w kieszenie i rozkazał, aby maszynę miano w pogotowiu.
Równocześnie z owym potworem, przybył człowiek w niebieskiej bluzie, z nosem fioletowej barwy, który się zwał sam „palaczem”, i który tem się odznaczał, że bezustannie jadł cebulę. Bo to dobre na żołądek, powtarzał. Człowiek ten wydawał się sam sobie bohaterem dnia. Stał wyprostowany przy maszynie, nazywał ją swoją „pupilką” i głaskał szaro-czarną swą szeroką ręką zardzewiałe jej ściany. Dźwięk tej pieszczoty ogromnie przypominał tarcie się o siebie dwóch tarek. Każdemu, co przyszedł, objaśniał w wielką dumą wewnętrzne urządzenie „lukmanbili”, jak stale nazywał swą pupilkę; tylko trzeba mu było dawać pić często, inaczej bowiem klął i wymyślał. Skoro tylko jednak dostał wódki, jak żądał, rozrzewniał się dziwnie i utrzymywał, że raczej da sobie poucinać ręce i nogi, niżby się dał rozłączyć z swą pupilką. Tak ją już pokochał, tak do niej przywykł, jak do własnej krwi i ciała i ceni ją tysiąc razy więcej, niż wszystkich ludzi całego świata.
Meyhöfer, dumny, skakał koło niego, boć ta perła była już odtąd jego własnością i raz po raz
Strona:Hermann Sudermann-Kuma Troska.djvu/67
Ta strona została przepisana.
61
KUMA TROSKA