Strona:Herold Andre-Ferdinand - Życie Buddy.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Nie mogę się przeto rozkoszować dobrobytem zakazanym. Pozwól, że opuszczę ten pałac.
Starzec próbował go zatrzymać, ale daremne były słowa jego. Visvantara wyszedł wraz z Madri i dziećmi, a gdy, minąwszy ledwo bramy, obejrzał się wstecz, miasta nie było już; tylko spalony słońcem piasek i skały. Zadowolony, że nie uległ pokusie, dotarł Visvantara do podnóża lesistej góry i znalazł tam chatkę, opuszczoną przez pustelnika. Urządził posłanie z liści dla siebie i swoich i zażyli wszyscy spoczynku, już bez wyrzutów sumienia. Codziennie zrywała Madri w lesie dzikie owoce i zbierała jagody. To jeno jedli i pili wodę z płynącego obok strumienia. Przez siedem miesięcy nie widzieli nikogo, pewnego dnia jednak zjawił się bramin. Madri zbierała właśnie owoce, a dzieci bawiły się pod opieką Yisvantary. Bramin przystanął, spojrzał, potem zaś rzekł:
— Przyjacielu! Daj mi swe dzieci!
Visvantara oniemiał ze zdziwienia i patrzył trwożnie na bramina, ten zaś powtórzył:
— Daj mi dzieci! Mam żonę dużo młodszą ode mnie, bardzo dumnego usposobienia. Znudzona pracą domową, kazała mi wyszukać dwoje dzieci, by je uczynić niewolnikami swymi. Daj mi swoje.