Madri padła zemdlona i długo nie mogła odzyskać przytomności. Nakoniec jęła wyrzekać rozpacznie:
— Zły człowiek zabrał mi was, o dzieci moje, nad któremi czuwałam po nocach, dla których zrywałam najźralszy owoc! Czuję, że was pędzi, chociaż ledwo iść możecie, wiem, że was będą głodzić i bić, a każą pracować w obcym domu. Oglądacie się, ale na drodze niema ojca, ni matki! Wargi macie spieczone, poranione stopy, a słońce wam pali głowy. Mimo utrapień wszelakich nieśliśmy was przez pustynię, a ileż teraz męki zaznacie!
Jęczała jeszcze, gdy nowy bramin stanął w lesie. Był stary i ledwo suwał nogami. Spojrzał na Madri zagasłemi oczyma i rzekł do Visvantary:
— Jestem stary., o panie, i bezsilny, a nie mam nikogo do pomocy, gdy wstaję, lub kładę się. Syn, ni córka nie pielęgnuje mnie. Ta kobieta jest młoda i silna. Daj mi ją za służebne, by mi pomagała wstawać, kłaść się i by mnie pielęgnowała. Daj mi ją, a spełnisz dobry, święty uczynek, który się rozsławi po całym świecie.
Visvantara słuchał zadumany, potem zaś rzekł do Madri:
Strona:Herold Andre-Ferdinand - Życie Buddy.djvu/150
Ta strona została przepisana.