— Wolę, — rzekł sobie — zapłacić pięćset sztuk złota, niż dać się wyśmiać.
Virupa była dnia tego smutniejsza jeszcze, niż zazwyczaj. Gdy mąż wyszedł, jęła rozmyślać, płacząc:
— Cóż warte jest życie moje, wszelkich przyjemności pozbawione? Mąż czuje do mnie wstręt i nie mogę mu tego brać za złe, gdyż jestem strasznie brzydka. Jeśli tedy dać nie mogę nikomu wesela, ani wziąć nic od ludzi, żyć nie chcę dłużej. Mam wstręt dla siebie, śmierć mnie z tego jedna wyzwolić zdoła.
Rzekłszy to, powiesiła się na sznurze.
Tejże samej chwili zadał sobie Mistrz pytanie:
— Któż dziś właśnie cierpi w Sravasti? Kogóż mam wydobyć z niedoli, któremu z nieszczęśliwych podać dłoń?
Jasnowidzącym umysłem swym poznał cierpienie Virupy, poleciał przez powietrze do niej i, zastawszy jeszcze żywą, odwiązał sznur. Odetchnęła głęboko i poznała, kto był jej zbawcą. Padła do stóp Mistrza i dała mu zbożną jałmużnę. On zaś rzekł jej:
— Przejrzyj się w zwierciadle, Virupo!
Usłuchała i krzyknęła z radości.
Była piękna, jak bogini. Chciała oddać ponownie cześć Błogosławionemu, ale znikł jej z przed oczu.
Strona:Herold Andre-Ferdinand - Życie Buddy.djvu/197
Ta strona została przepisana.