bliźniaczemi drzewami, tak bym leżał głową ku północy. Jestem chory, Anando.
Ananda przysposobił łoże, a Mistrz legł na niem.
W tej porze roku nie kwitły drzewa, mimo to jednak te, pod któremi spoczął Błogosławiony, okryły się kwieciem. Spadało ono raz po raz łagodnie na posłanie, a z nieba rozbrzmiewały spokojne pienia.
Rzekł Mistrz nabożnemu Anandzie:
— Nie pora to, jak wiesz, drzewom rozkwitać, a jednak kwitną i rzucają mi czyste kielichy swoje. Z nieba dochodzi śpiew ku czci Buddy, przez bogów nucony. Ale posiadł też Budda trwalsze zaszczyty. Mnisi, mniszki, wierzący, wierzące, ci wszyscy, którzy żyją w cnocie i prawie, wszyscy oni stanowią zaszczyt Buddy. Trzeba, Anando, żyć wedle prawa i w najdrobniejszych nawet czynach swych kroczyć czystą drogą prawd świętych.
Ananda zapłakał, a chcąc ukryć łzy, oddalił się na chwilę.
— Ach! — myślał. — Ileż grzechów nie odpuszczonych cięży na mnie jeszcze! Ileż popełnię