Strona:Hordubal.pdf/101

Ta strona została skorygowana.

Lepiej już zamknąć oczy i wiedzieć tylko, że to wszystko jest tuż.
A potem znowu wszystko się plącze: majnerzy w Johnstown — Harciarz — biją Hordubala. Juraj ucieka chodnikiem, kluczy, łapie się drabiny szybowej i drapie się po niej w górę. Z góry leci winda, rozwali mu głowę, zabije go na amen. I Hordubala budzi jego własne stęknięcie. Trzeba walczyć z sennością. Tu jest lepiej. Wytrzeszczonymi oczyma przygląda się Juraj spokojnym sprzętom. Tak, tu jest lepiej. Hordubal pokazuje coś palcem i opowiada Misiowi o Ameryce. Ja się, bratku, nie bałem nawet najcięższej pracy. Hallo, Hordubal! — wołają, a ja wnet idę. Pewnego razu osunął się chodnik. Nawet cieśle nie chcieli tam pójść. Dostałem wtedy dwadzieścia dolarów i sam inżynier ściskał mi rękę, Misiu, tak mi ściskał rękę. A teraz zjeżdża Hordubal windą na dół, niżej, coraz niżej. Siedzi tam jakaś tłusta Żydówka i suchy staruszek, i surowo spoglądają na Hordubala. Sto osiemdziesiąt jeden, osiemdziesiąt dwa, trzy, naliczył Juraj i krzyczy: Dość! Dość! Głębiej już nie można, bo to już samo dno szybu! Ale winda zjeżdża coraz niżej, jest coraz goręcej, nie ma czym oddychać! Cóż to, ci dranie zjeżdżają aż do piekła? Jurajowi zdaje się, że się udusi i budzi się nagle.
Świta. We drzwiach stoi Polana i uporczywie patrzy.
— Już jest lepiej — miamle Hordubal, a w oczach ma żar. — Nie gniewaj się, Polano, ja zaraz wstanę.
— Poleż sobie — mówi Polana i podchodzi ku niemu. — Boli cię co?
— Nie boli. W Ameryce też mi tak było. Powiedział doktór, że to flou, grypa. A po dwóch dniach byłem jak ryba. Jutro wstanę, duszko. Robię ci tu nieporządek, prawda?
— Chciałbyś czego?
Hordubal kręci głową. — Jest mi zupełnie dobrze. Tylko trochę zimnej wody. Sam bym zresztą mógł...
— Zaraz ci podam! — I Polana wychodzi.