Strona:Hordubal.pdf/118

Ta strona została skorygowana.

Ja... ja nie chciałem uciekać. Chciałem tylko polecieć do Krywej po swoje rzeczy — — —
Djula pcha się między żandarmów. — Puśćcie go! — krzyczy. — Puśćcie go, bo...
Gelnaj ujmuje go za ramię. — Wolnego, chłopcze. A wy, Michale, nie mieszajcie się do nie swoich rzeczy. Szczepanie Manyo, aresztuję was w imieniu prawa. A teraz grzecznie z nami, panie dobrodzieju!
Szczepana Manyę wiozą do miasta. Nie wiezie go ogierek, co nosi głowę wysoko, a jednak ludzie zatrzymują się i patrzą. Z jednej i drugiej strony Szczepana siedzi żandarm z karabinem między nogami. Szczepan pośrodku. Nie zsunął kapelusika na tył głowy i nie rozgląda się po równinie. Tam oto — rzeka, tutaj pasą się krowy, śród tataraków błyszczy moczar... Ale Szczepan patrzy tylko na rdzawe plecy jakiegoś obcego woźnicy.
Gelnaj rozpina mundur i staje się rozmowny. Tyka Szczepana, ale ani słowem nie zawadzi o Hordubala. Mówi tylko o gazdowaniu, o zagrodzie w Rybarach, o koniach. Szczepan zrazu tylko półgębkiem odpowiada na jego słowa, ale potem i on staje się rozmowny. A tak, ten ogierek. Kiepsko go gazda sprzedał i nawet nie wiadomo komu i za ile. Osiem tysiączków można było dostać za niego, do stadniny go oddać należało, ale przedtem trzeba było dopuścić go do tej czarnej klaczki. Ej, panie, chciałbym był to widzieć! Oczy Manyi błyszczą. I takiego konia gazda sprzedał! Grzech po prostu! Wałacha powinien był sprzedać albo tę kobyłę ze źrebięciem, ale nie ogierka — wścieka się Szczepan, aż w kącikach ust ukazuje mu się piana. Biegl jest zgorszony i myśli w duchu, że z aresztantami wolno mówić tylko urzędowo.
— Hej, panie — mówi Szczepan jakby do samego siebie — gdyby nas wiózł ten ogierek — — — sam bym chwycił za lejce — — — dopieroż by się jechało!