Strona:Hordubal.pdf/150

Ta strona została skorygowana.

nie było ani jednego śladu. Widziałem tu tylko ten skopany zagonek, a było wtedy po deszczu.
Przewodniczący sądu kiwa głową z uznaniem. Jest jasne, że Szczepan kłamie. — Ale może jednak powinien pan był zajrzeć na strych?
Biegl prostuje się i uderza obcasem o obcas.
— Nie chciałem, panie prezesie, poruszyć tej zsypanej kukurydzy. Ale dla pewności zabiłem drzwi, prowadzące na strych, gwoździami, żeby się tam nikt nie mógł dostać. Dopiero dzisiaj rano te gwoździe wyjąłem. Do drzwi przymocowałem kawałek nitki.
— Doskonale, doskonale — pochwala zadowolony przewodniczący. — O wszystkim pan pomyślał, panie — — — panie — — —
Biegl wysuwa pierś naprzód. — Żandarmski aspirant Biegl.
Jeszcze jedno uprzejme skinienie. — Między nami mówiąc, nie ma wątpliwości, panowie, że Szczepan Manya kłamał. Ale skoro już tu jesteśmy, może interesowałoby panów zajrzeć także do izby.
Znad stołu dźwiga się wielki, barczysty, ociężały chłop. Jest właśnie pora obiadowa. — To jest, proszę państwa, Mechajł Hordubal, brat nieboszczyka. Gazduje tu tymczasowo.
Mechajł Hordubal kłania się wielmożnym panom bardzo nisko. — Oksenio, Hafio, żwawiej, podawajcie wielmożnym panom krzesła!
— Nie trzeba, gospodarzu, nie trzeba. A czemuż to nie kazaliście sobie wstawić nowego okna? Przecież jest chłodno.
— Na co nowe okno, wielmożni panowie? W sądzie jest stare, szkoda pieniędzy na nowe.
— No tak, hm. A tu widzę, że opiekujecie się Hafią. To mądre dziecko. Doglądajcież dobrze sieroty. A tu żona wasza, prawda?