Strona:Hordubal.pdf/46

Ta strona została skorygowana.

Szczepan odwraca się i szczerzy zęby. — Tak trzeba, gospodarzu — odpowiada. — Żeby zadzierały łby do góry.
— Po co? — pyta Hordubal. — Niech trzymają łby, jak im wygodniej.
— To się dobrze opłaca, gospodarzu — objaśnia Szczepan. — Każdy kupiec patrzy, czy koń zadziera łeb do góry. Patrzcie, gospodarzu, patrzcie, teraz biegną dobrze: na zadnich nogach, a przednimi tylko przebierają bardzo lekko. C-c-c!
— I nie pędź ich tak! — woła Hordubal.
— Uczą się biegać — odpowiada Manya obojętnie. — Niech się uczą. Cóż po koniu ociężałym, gospodarzu?
Czy Szczepan tak sam o wozi Polanę? — myśli Hordubal. — Cała wieś ogląda się za nią pewno. Że to jedzie żona Hordubala, jakby jaka dziedziczka. Ręce założy i jedzie sobie. Może sobie pozwolić — myśli Juraj. — Chwała Bogu, inna jest niż tamte wszystkie kobiety, twarda i prosta jak słup. Gospodarstwo rozbudowała jak dwór, siedem tysięcy utargowała za parę koni, więc może głowę zadzierać do góry. To się, bratku, dobrze opłaca.
— A więc tutaj jest ta równina — wskazuje Szczepan biczem. — Aż po te akacje należy ona do gospodyni.
Hordubal złazi z wozu jak połamany. Roztrząsłeś mnie, diable. A więc to jest ta równina. Prawda, trawa tu jest aż po pas, ale sucha i twarda. I nie gadaj, że to jest grunt buraczany, to jest step.
Manya drapie się po karku. — Dokupić tej łąki aż po skraj, gospodarzu, można by tu paść i trzydzieści koni.
— Nooo — zastrzega się Hordubal. — Tłuste to, bratku, nie jest.
— Jakie tłuste? — uśmiecha się Manya. — Koń, gospodarzu, powinien być suchy. Czy może chcecie, gospodarzu, karmić konia dla rzeźnika?
Hordubal nie odpowiada i podchodzi do koni, aby je pogłaskać po łysinie. — No-no-no, malutki, nie bój się, jesteś zuch. Czemu strzyżesz uszami? A ty, co znowu?