Strona:Hordubal.pdf/57

Ta strona została skorygowana.

— Czy prawda? — powtórzył Misio ze wzruszeniem ramion.
Hordubal położył się na wznak. Dobrze tu być, myśli. A co dzieje się na dole, sam już nie wiesz. Mrowią się tam ludzie na podwórku, jeden drugiemu zawadza i omal że nie rzucą się na siebie jak koguty. Aż usta bolą, tak je mocno zaciskasz, żeby głośno nie krzyknąć.
— Żonę masz, Misiu?
— Co?
— Czy masz żonę?
— Nie mam.
Nad równiną nie ma takich obłoków jak tutaj. Tam niebo jest puste, ale tutaj obłoki jak krowy na pastwisku. Człowiek leży sobie na murawie i pasie. Obłoki zdają się płynąć, a człowiek płynie razem z nimi i dziwi się, że może stawać się takim lekkim i płynąć z obłokami. Dokąd pójdą te obłoki wieczorem? Będzie tak, jakby się rozpłynęły, ale czy może coś zapodziać się i zagubić bez śladu?
Hordubal znowu wsparł się na łokciu. — Chciałem cię zapytać, Misiu, czy nie znasz jakiego ziela na miłość.
— Co?
— Ziela, co wzbudza miłość, lubczyka. Żeby się na ten przykład dziewczyna w tobie zakochała.
— A — mruczy Misio — ja tego nie chcę.
— Ty nie chcesz, ale inny mógłby chcieć.
— Na co to? — gniewa się Misio. — Nie potrzeba.
— Nie znasz takiego ziela?
— Nie znam. — Misio splunął. — Nie jestem Cyganką.
— Ale leczyć potrafisz, Misiu, nieprawdaż?
Misio nic, tylko mruga. — A bo ty wiesz, na co umrzesz? — wyrywa mu się nagle.
Hordubal usiadł z bijącym sercem. — Sądzisz, Misiu, że niedługo?
Misio mruga w zamyśleniu. — A Bóg raczy wiedzieć. Długoż człek żyje?
— A ty, Misiu, ile masz lat?