wielką przestrzeń do koła. Ze względu na swe południowe położenie i niewiele tylko większe oddalenie, pozostają one w podobnym stosunku do Czarnohory, jak Tatry do Beskidu Zachodniego. Pragnąłem przeto poznać choćby tylko przez ogólne rozpatrzenie się we florze Alp Rodneńskich, czy i jaki zachodzi związek, względnie różnica, miedzy ich florą a florą Czarnohory, tudzież porównać pionowy zasiąg roślin, wspólnych obu tym pasmom górskim.
Szło tylko o to, jak się do Alp Rodneńskich dostać, w czem nas tu nikt nie mógł objaśnić. Drogą wozową musielibyśmy kilkadziesiąt mil okrążać, mapy zaś przekonały nas, że obierając drogę najkrótszą, potrzeba przechodzić wysokie pasma górskie wśród okolicy prawie niezaludnionej.
Po dłuższej naradzie przyszliśmy w końcu do tego wniosku, że skoro mogliśmy całe tygodnie przepędzać na Czarnohorze, możemy się puścić i w tę drogę, a wypytując się po szałasach i radząc mapy, jakoś dostaniemy się do Alp Rodneńskich.
— A więc następna wycieczka w Alpy Rodneńskie?
— Zgoda — w Alpy Rodneńskie!
— Byle tylko Pan Bóg dał pogodę, — westchnął Wawrzyniec.
— Cóż, czy się to nie zanosi na pogodę? A wy Iwanie, jak sądzicie, czy będzie pogoda?
— Ta Boh znaje!
— Ludzie się tu nie znają na przepowiadaniu pogody — zauważył (nie bez słuszności) Wawrzyniec — ja sądzę, że teraz nastąpi nareszcie pogoda.
— Ja wam tę pogodę jeszcze ze szczytu Turkułu przepowiedziałem. — rzekł towarzysz.
Rzeczywiście zanosiło się na pogodę stałą. Szczyty Czarnohory były czyste i żadna chmurka nie zasępiała ich oblicza. Dolinami kłębiła się biała mgła, niezawodny znak pogody. Nad tem wszystkiem sklepiło się pogodne niebo, na którem gwiazdy jasno, lecz spokojnie tliły i księżyc gorzał, rysując postacie nasze w olbrzymich kształtach po ziemi.
Zbliżaliśmy się już pod dział wód, między Bystrzcem a Dzembronią Właśnie roztrącaliśmy lękkie warstwy mgieł, które nam drogę zastąpiły, gdy obejrzawszy się, ujrzałem piękne a rzadkie zjawisko. Tuż za nami postępowała białomleczna tęcza, którą księżyc na mgle malował. Podobną była do łuku tryumfalnego, wspierającego się końcami na ziemi, a czołem nieprzewyższającego świerka średniej wysokości. Przez dłuższy czas nie mogliśmy oczu oderwać od tego pięknego zjawiska, które się tak tajemniczo, tak blisko przed nami unosiło.
Rozmyślając i układając plany przyszłej wycieczki w Alpy Rodneńskie, zaszliśmy przed samą północą do domu.
Nazajutrz pobudziliśmy się dość wcześnie. Dawno tu już niewidziana pogoda jaśniała na niebie. Aneroidy podskoczyły bardzo w górę, — w ogóle wszystko zapowiadało pogodę. Stanęło po krótkiej naradzie na tem, że dziś i jutro wypoczniemy, zaś pojutrze wyruszymy w drogę. Ponieważ to była niedziela, przeto mieliśmy dopiero nazajutrz wysłać kogo do wsi po załatwienie różnych sprawunków. Wkrótce zajął się każdy swą robotą.
W kilka godzin po południu, skończywszy przekładanie roślin, wyszedłem z towarzyszem na pole.
— Co za pogoda! Aż żal siedzieć w domu — rzekł towarzysz. — Wiesz co — ciągnął po chwili — że my tak dalece nie mamy potrzeby wysełać do wsi. Zapasy na drogę wystarczą nam na kilka dni, a trzeciego dnia spodziewamy się
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/11
Ta strona została przepisana.