przecież zajść doBorsy, gdzie się zaopatrzymy w potrzebne artykuły. Sądziłbym przeto, że moglibyśmy już jutro wyruszyć w drogę do Alp Rodneńskich.
— I owszem! Przystaję najchętniej na to, — odparłem. — Pójdźmy zająć się zaraz przygotowaniami do wycieczki, która trwać miała według naszego obliczenia najmniej dni dwanaście.
Wawrzyniec zdziwił się, gdyśmy mu nasze nagłe postanowienie oznajmili. Począł trochę perswadować, ale się w końcu zgodził na wszystko. Iwan zawiadomiony, przybył wkrótce. Zaczął zrazu stękać, żeśmy dopiero wczoraj wrócili z wycieczki; że jemu najciężej w drodze, więc jeszcze niewypoczęty. Myśmy się jednak śmiali z tego, patrząc na jego zamaszystą postać, a w końcu się i on udobruchał. Może się w nim obudziła chęć zwiedzania tych dalekich nieznanych stron; może się doń uśmiechnęła myśl, że będzie przez dłuższy czas zarabiał po bance (1 złr.), dziennie co było jego stałem honoraryum. Odchodząc nadmienił jeszcze Iwan, że nie może przyjść jutro wcześniej, jak o 8mej, gdyż musi sobie upiec placki na drogę, poprawić postoły i t. d. My byliśmy również zdania, że nie będzie można wyruszyć wcześniej.
Zaraz potem wzięliśmy się ochoczo do przygotowań podróżnych. Bibuła na rośliny, papier, mapy, placki, bochenek chleba (niestety już tylko jedyny), ryż, herbata, cukier, garnek do gotowania, tytoń, cygara, cieplejsze ubrania, bielizna, smarowidło na buty i t. d. — wszystko to musiało być spakowane.
— Co panowie będą dziś jedli na wieczerzę? — powtórzył stereotypowe swe pytanie Wawrzyniec.
— Cóż jest w spiżarni naszej?
— Jest jeszcze trochę białej mąki, są ziemniaki, dwie miski kwaśnego a jedna słodkiego mleka, a masła da nam zaraz gosposia.
— To niechże Wawrzyniec w dobroci swojej to przyrządzi, co najmniej czasu zajmie.
— Sława Bohu, — rzekł gospodarz nasz Michajło Sawiuk, wstępując do izby, mężczyzna w sile wieku, średniej wysokości i dobrej tuszy.
— Sidajte Mychajło, a nałożyt sobi lulku, — odezwał się towarzysz, podając mu tytuń.
— Krasno djekowat; je u meni Bohu djekowat tiutiun. Schowajte sobi, wam bude potribno u dorozi.
Znaną nam już była ta pewna skromność i brak wszelkiej chciwości u naszego gospodarza, tak zresztą zwykle właściwej mieszkańcom gór. Potrzeba mu było dopiero tłómaczyć, że nam tytoniu nie braknie, aż sobie w końcu nałożył fajkę naszym tytoniem, do połowy. Pe wieczerzy napiliśmy się herbaty, którą Michajło z chęcią przyjął.
Pakując potem dalej i rozmawiając wesoło, śmialiśmy się z Wawrzyńca, jak ręką, niewprawną do tego, zaszywał i poprawiał trochę nadszarpane nasze i swoje suknie. On zaś żartował sobie z nas nawzajem, przypominając, jakeśmy niedawno prali sobie chustki w potoku.
Michajło już dawno spać poszedł, a myśmy jeszcze nie pokończyli naszych przygotowań. Wyjrzałem przez okno. Noc była prześliczna, księżycowa. Cisza panowała dokoła, tylko bystra Dzembronia szumiała opodal. Doliną płynęły białe mgły, zaglądając nam prawie do okna, jakby dobre duchy.
— Będzie pogoda!
— O, będzie, będzie!
Po napisaniu listów do swoich, ułożeniu informacyi na wypadek, gdyby nas kto szukał w czasie niebytności, pokładliśmy się na spoczynek późno już po północy.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/12
Ta strona została przepisana.