Spałem jednak niespokojnie. Śniły mi się jakieś góry i dziwnie piękne, niewidziane dotąd okolice. W nocy wstawałem kilka razy do okna, aby się przekonać, czy nam co pogody nie zabrało.
O godzinie 6tej z rana zerwałem się z posłania a równocześnie i towarzysz i huknęliśmy na twardo śpiącego Wawrzyńca.
— Wstawać, Alpy Rodneńskie!
— Alpy Rodneńskie! — powtórzył Wawrzyniec, przecierając oczy i powstając szybko.
— Źle spałem, — rzekł towarzysz; — kilka razy wstawałem w nocy i wyglądałem przez okno, czy trwa pogoda.
— Ja to samo!
— A i ja również! — dodał Wawrzyniec. — O świcie wyszedłem na pole aby się popatrźeć na niebo, ale było wciąż pogodne.
Poranek był cudowny, powietrze spokojne i orzeźwiające. Cały ten górski świat tchnął taką świeżością życia, jak gdyby dopiero wczoraj został stworzony.
Aneroidy pokazywały znakomicie.
Pobiegliśmy wykąpać się w Dzembronii, cośmy czynili w każdy dzień, przepędzony w domu. Ciepłomierz, zanurzony w Dzembronii, wskazywał 9⋅4° C. Zwykle chwiała się temperatura wody Dzembronii, między 9° do 11° C. ciepła. O kąpiel, więć w właściwem znaczeniu nie było mowy; zanurzaliśmy się tylko po kilka razy wyskakując prędko z wody. Właśnie wychodziliśmy z kąpieli, kiedy z przeciwnej góry ozwał się melancholijny głos trembity.
Głos ten rozbrzmiewał często w czas pogodny i pochodził zawsze z tej samej strony; grajka jednak nie mogliśmy nigdy zobaczyć. Było coś dziwnie uroczego w tej melodyi tak prostej, a jednak tak pięknej i rzewnej. Niewidzialny grajek tak nas zajął, żeśmy się nieraz o niego pytali, lecz bez skutku.
— To pewnie jaki pastuch — mówił Michajło i inni, czem nas jednak nie zaspakajali zupełnie, bośmy sami przypuszczali, że tu musi być jakiś pasterz.
Tu nadmienić wypada, że trembita jestto na sążeń, lub więcej długa, cienka i prosta fujara, rozszerzona cokolwiek lejkowato na odwrotnym końcu. Sporządzają ją w ten sposób, że przystosowują do siebie cienutkie i wąskie deszczułeczki świerkowe lub jodłowe, na zewnątrz korą brzozową mocno obwijają i w ten sposób spajają w całość. Jak nam Huculi opowiadali, nadaje się najlepiej do trembity drzewo z takiego świerka lub jodły, które rosły nad szumiącym potokiem. To ich przekonanie, zdobyte zapewne długiem doświadczeniem, wiedzionem zresztą może i nieświadomem przeczuciem, jest, zdaje się, uzasadnione. Szum bowiem wody przenosząc wciąż fale głosu do jodły, czyni jej drzewo muzykalniejszem. Wszak dobroć skrzypek zwiększa się z czasem przez ciągłe i długie używanie.
Właśnie skończył nieznany grajek swą piosenkę, a mybyśmy mu byli dali z chęcią brawo; lecz on gdzieś daleko, nie usłyszy naszego głosu. Czas zresztą już iść w drogę. Właśnie Iwan nadszedł i począł rzeczy wkładać do biesiag, które podobne są do dwóch worków, zszytych częściowo z sobą na górnych swych brzegach. Robią je Huculi sami z wełny. Iwan przewiesiwszy na siebie biesiagi tak, że się spojenie znajdowało na ramieniu, zaś jeden worek o piersi, drugi o plecy się opierał, stanął do marszu gotowy. My już od chwili byliśmy zebrani.
— Cóż, czy parasola nie weźmiemy? — spytałem na pozór zupełnie seryo.
Towarzysz spojrzał na mnie z pytającem zadziwieniem, lecz Wawrzyniec, któremu parasol ten już bardzo dokuczył i wiedział, że go nigdy używać nie chcieliśmy, odezwał się żywo:
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/13
Ta strona została przepisana.