Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/15

Ta strona została przepisana.

Leśniczy przyjął nas bardzo gościnnie. Wyznaczył nam pokój wolny, do którego niebawem pownoszono składane w koziołki drewniane łóżka i zaprosił na wspólną wieczerzę, przepraszając zaraz na wstępie, że nam mięsnemi potrawami nie może służyć, gdyż tu o nie bardzo trudno, potrzeba aż do Żabiego posełać. Przy wieczerzy zapijaliśmy gęsto wodą burkucką, mającą smak bardzo miły i orzeźwiający.
Po dłuższej pogadance, której przedmiotem były także Alpy Rodneńskie, udaliśmy się na spoczynek, aby się wyspać i za przeszłą noc także. Zaledwie jednak poczęły się nam oczy kleić, kiedyśmy uczuli, że nas niestety prześladują zawzięcie jakieś pasożyty! Były to owe brudno-czerwone, do żółwi kształtem i ruchami podobne zwierzątka.
Daremnie zaświecaliśmy, przebieralśśmy się w świeżą bieliznę, zmieniali miejsca; owad pasożytny wyłaził ze wszystkich szpar i szeregi jego stawały zawsze bitne. Tak na wpół czuwając, na wpół drzemiąc, doczekaliśmy się nareszcie poranku.
Zrana, aby się wzmocnić, paszedłem z towarzyszem wykąpać się w wodzie burkuckiej; tymczasem trzepano i przeglądano skrzętnie nasze rzeczy, aby się które z tych zwierzątek nie wkradło.
Miejsce kąpieli składa się z małej drewnianej budki, w której się mieszczą dwie wanny drewniane. Posługacz, który z polecenia leśniczego pierwej wanny wyparzył, zajęty był właśnie napełnianiem wanien wodą burkucką, w które potem kładł rozpalone kamienie, aż się temperatura wody znacznie podwyższyła.
Po kąpieli pożegnaliśmy się z gościnnym gospodarzem, który nas przepraszał za zły nocleg, słusznie jednak przypisując winę gościom, którzy tu zwykle przebywają, o których on desinfekcyonować nie może.
Odchodząc, zanotowałem jeszcze rośliny z ogródka leśniczego. Uderzały mię bujne i kwitnące Słoneczniki, mimo, że Burkut wzniesiony jest około 950 m. n. p. m. i wsunięty w głąb górskięj doliny, gdzie klimat zawsze chłodniejszy bywa. Z jarzyn najwięcej było ziemniaków, które dwa spore zagony zajmowały.
Droga prowadziła nas wciąż nad Czeremoszem, przerzucając się co chwilę to na lewy, to na prawy brzeg jego. Po drodze spotykaliśmy gdzieniegdzie spławiaczy drzewa należącego do spółki Goetzów w Wiedniu, którzy tu na wielką stopę poczynają lasy wytrzebiać.
Na niedługo przed południem stanęliśmy nad ujściem Albińca, skąd mieliśmy się wznieść do góry, aby się dostać na dział graniczny i na Czywczyn. Rozłożyliśmy się tu przeto taborem, by spocząć i poczekać, czy kto tędy nie przejdzie, aby się dokładnie dowiedzieć o ścieżce na Czywczyn. Iwan nigdy nie był na Czywczynie, a my kierunek ścieżki wiedzieliśmy tylko ogólnie z mapy. Ustawiwszy aneroid, układałem tymczasem rośliny i przechodziłem myślami przebyte dotąd obszary.
Na całej przestrzeni, którą od wczoraj wzdłuż Czeremoszu przebyliśmy, płynie i przewija się tenże wciąż między górami średniej wysokości, które się ciągną nieprzerwanie wzdłuż jego brzegów i swemi bokami tworzą bardzo wąską dolinę. Góry te pokryte są gęstemi lasami świerkowemi, w których nie widywałem już jodeł, a w których buk już się tylko rzadko pojawia, i to tylko z początku, natomiast częściej klon jaworowy (Acer Pseudoplatanus) i jarząbki. Drzewa te jednak rosną rozproszono i zwykle pojedynczo i już z daleka odbijają swą jaśniejszą zielenią od ciemnego tła borów szpilkowych.
Dno doliny Czeremoszu okrywa bujna roślinność. Nad brzegami jego gęszczą się miejscami zarośla krzaczystych wierzb, Olszy białej, a tu i owdzie miesza się Olsza