jołek dwukwiatowy (Viola biflora), wspierał swe żółte kwiatki, jak małe złote kolczyki, na zielonych pałeczkach Widliczki (Selaginella spinulosa), podobnej raczej do mchu, jak do Widłaka, z którym jest spokrewniona, a tuż nad niemi tryskała ze szczeliny skały drobnolistna Paprotka, zwana Zanogcicą zieloną (Asplenium viride). A dalej szły purpurowe Gwoździki (Dianthus barbatus), Rozchodniki (Sedum annuum), trawki sztywne, o listkach szczecinowatych, zwane Kostrzewą owczą (Festuca ovina), wiotkie ździebełka Wykliny (Poa nemoralis var. montana), tudzież inny gatunek Wykliny, nazwanej alpejską (Poa alpina), o kłoskach skupionych, dalej Sasanki narcyzowe, o kwiatkach białych, niebieskie Dzwonki i t. d. a nawet i wonna Macierzanka, zwana także Tymiankiem, a na Litwie Cząbrem, znalazła się między bracią górską. Wszystko to były rośliny małe, drobne, lecz tak żywemi barwy i tak misternie ubierały te skałki, że się trudno było rozstawać z niemi.
Z wyjątkiem tych skałek, których jest najwięcej na wschodnim stoku, porasta trawą szczyt Czywczyna od granicy lasów, przypadającej w przybliżeniu w wysokości 1,450 m., aż po sam czub 1,769 m. Nie widać tu nigdzie ani Kosodrzewu, ani Jałowcu, ani Różaneczników, tylko Borówki (Vaccinium Myrtillus, uliginosum i Vitis idaea) krzewią się wśród trawy miejscami obficie i rośnie gdzieniegdzie krzak karłowatego Świerka, lub Wierzby górskiej (Salix silesiaca).
Zwolna wychodziliśmy na szczyt. Na północ widać było całe pasmo Czarnohory i dopiero teraz można było ocenić, jakeśmy się już znacznie od niej odsunęli.
Towarzysz pierwej zdążył na szczyt, gdyż mię jeszcze kilka roślin zatrzymało w drodze. Niebawem i ja za nim pospieszyłem, aby z bliska spojrzeć już w Alpy Rodneńskie.
Na szczycie przywitał mię zimny wiatr od zachodu. Na południu, w stronie Alp Rodneńskich, zalegały widnokrąg ciężkie czarne chmury — Alp nie było widać. — A to fatalnie! Co z tego będzie?
Zimno dokuczało nam bardzo w letnich ubraniach. Na szczycie całkiem gładkim nie można było nigdzie znaleść ochrony przed wiatrem. Trzeba było wracać. Wieczór tak zresztą zapadał szybko, że zaledwie mogłem jeszcze odczytać aneroid. Poczęliśmy prędko schodzić małomowmi i zaniepokojeni obawą słoty i już się całkiem ściemniło, gdyśmy wrócili do staji.
W staji było teraz ludniej. Owczarze poprzyganiali byli już pod ten czas owce, a po wydojeniu zgromadzili się w staji, aby się ogrzać i przypatrzeć nowym gościom. Wawrzyniec siedział, gotując coś przy ogniu i czytając gazety. Zapomniałem bowiem nadmienić, że nam z domu gazety przysełano, towarzyszowi z Krakowa Czas, mnie zaś z Przemyśla Gazetę Narodową. Otrzymywaliśmy je późno, bo tylko raz na tydzień przynoszono nam je z Żabiego do Dzembronii. Nie było jednak potrzeby zmieniać tego, skoro zawsze dłużej bawiliśmy w górach, niż w domu. Na każdą wycieczkę braliśmy zawsze całą plikę gazet, czytając je wieczorami, lub w słoty po stajach, a zwykle pod koniec wycieczki szły na użytek roślinom. Pozostawaliśmy wprawdzie zawsze o jakie dwa tygodnie w tyle za dziejami bieżącemi, lecz nie uczuwaliśmy tego w górach, odcięci od świata. Naiwni górale pytali się nas nieraz, widząc gazety, czy to mapy.
Wawrzyniec spostrzegłszy nas, zapowiedział, że wieczerza już gotowa, dodając, że nam ugotował ryż na mleku wziętem prosto od podoju. Poczęstowaliśmy watahę i pasterzy tytoniem, rzeczą, która po szałasach jest nadzwyczajnie pożądaną.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/18
Ta strona została przepisana.