Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— A co, będzie jutro pogoda?
— A będzie, — odparli pasterze.
Opowiedzieliśmy im jednak powód naszej obawy nadmiemiając, że z tamtej strony od południa i zachodu ciągną chmury.
— A to może i nie będzie pogody, — zauważył watah.
Poczęliśmy się wypytywać o Alpy Rodneńskie, lecz odpowiedzi brzmiały niejasno.
— A wiecie gdzie jest Borsa (miasteczko u podnóża tych Alp)?
— A wiemy — i poczęli opisywać najbliższą drogę.
Iwan, który dotąd drzemał, powstał i począł się przysłuchiwać, a potem wypytywać dalej o drogę, kładąc nacisk i powtarzając, aby sobie zapamiętać, takie przedmioty oryentowania się, że nas to przekonało, iż on z całkiem innego punktu widzenia stara się zasięgnąć języka o okolicy nieznanej.
Jeden z pasterzy spytał się nas, czyśmy widzieli Czerniowce. Gdyśmy przecząco odpowiedzieli, dodał, że z Czywczyna na wschód, w czas pogodny, doskonale widać Czerniowce. Jakiś czas trwała jeszcze taka urywana rozmowa, aż w końcu pokładliśmy się na nasze zwykłe po szałasach posłanie z gałązek świerkowych, które nam z czasem Iwan już bez dąsania zawsze na czas narąbał. Sen jednak, tak pożądany, nie przychodził. Czułem jakiś ciężar i duszność na piersiach i lekkie zimno przejmowało mię od czasu do czasu, mimo ciepłego ubrania. Widząc, że towarzysz mój nie śpi, spytałem o przyczynę tego.
— Jakoś mi trochę zimno i nieswojsko — odpowiedział.
— Żebyśmy się tylko nie przeziębili — dodałem; byliśmy obaj zgrzani, spiesząc na szczyt, a tam było tak zimno.
Rozmawialiśmy długo, nie mogąc usnąć. Wszyscy zresztą twardo spali dokoła i głęboka cisza panowała w staji. Ogień żarzył się pod kłodą olbrzymią, z której nieraz węgle pryskały, padając na śpiących tuż obok na gołej ziemi górali. Ci zupełnie we śnie, mechanicznie, zsuwali ręką węgiel, gdy ich palić począł, lub oddalali nogi od ogniska, gdy to gorętszym buchnęło płomieniem. Przez otwór wielki nad drzwiami staji widać było kawałek pogodnego nieba, na którem kilka gwiazd mrugało.
Zwolna sen nas zmorzył.
Gdyśmy się pobudzili, słońce wesoło świeciło i pogoda promieniała dokoła. Oddychaliśmy znowu swobodną piersią i już w następnej chwili zapomnieliśmy o naszej wczorajszej obawie przeziębienia się. Ochoczo podążyliśmy w drogę, idąc wzdłuż granicy lasów wschodnim stokiem Czywczyna na przełęcz Suligułu.
Może stamtąd zobaczymy Alpy Rodneńskie?
Z przełęczy jednak nie było ich widać; bliższe góry zasłaniały je nam. Potrzeba było na szczyt się wznieść, lecz czas naglił i po krótkiej naradzie przekroczyliśmy granicę Galicyi i wstąpili na ziemię królestwa węgierskiego.
Wkrótce poczęliśmy w dolinę się zniżać i tak znowu na dziś musieliśmy się pożegnać z nadzieją zobaczenia Alp Rodneńskich. A był to już trzeci dzień naszej podróży.
Zchodzilismy lasami świerkowemi, wśród których tu i owdzie klony, buki, smukłe jarząbki tworzyły małe zieleńsze oazy; nawet już dość dawno niewidziana jodła przypominała się od czasu do czasu naszej znajomości. Dziatwa jednak leśna: owe Paprocie, Jaskry wełniste, Turzyce leśne, Przetaczniki pokrzywolistne, Wrotycze (Tanacetum Waldsteinii) i t. d., żyła tu rozproszona, szukając miejsc świetlistszych. Gdzie się świerki gęściej skupiły, tam ziemię pokrywały je-