w których przed oknami błyszczą pstre bukiety kwiatów ogrodowych. Spostrzegliśmy nawet kilka drzew rynglotowych z niedojrzałemi jednak jeszcze o tej porze (25-go sierpnia) owocami.
Uszliśmy od Fajny spory jeszcze kęs drogi, zanim zdążyliśmy do Makarlau, skąd mieliśmy się zwrócić na prawo na południe, aby przejść wysoko położoną Lunca ciasa. Wszędzie podawano nam odległości jako mniejsze, niż się nam wydały w rzeczywistości i tak w Suligule odległość do Fajny, w Fajny odległość do Makarlau. Zapewne, żeśmy po drodze wciąż notowali, mniej już na tej przestrzeni zbierając roślin, bo mało było nowych, lecz zamiast o drugiej godzinie, jak nas już w Suligule zapewniano, przybyliśmy do Makerlau dopiero o szóstej.
Stanąwszy tutaj, zobaczyliśmy dość przestronny dom otoczony kilku większemi zabudowaniami, podobnemi do wielkich stodół lub szop, tudzież młyn wodny. Była to prawdopodobnie leśniczówka, gdyż na kołkach przed domem wisiało kilka strzelb. Dom był jednak całkiem pusty i nikt się na nasze pukanie nie odezwał. Widać jak mało tu tędy obcych przechodzi, skoro pozostawiono tak strzelby na dworze.
Usiedliśmy przeto nad potokiem i poczęliśmy się radzić mapy i rozglądać po okolicy. Tuż przed nami na południe odsłaniał się teraz śmiały i malowniczy szczyt Torojagi 1,939m wysokości, od której na zachód biegła przełęcz Lunca ciasa sięgająca wysokościi 1,650 m. Mieliśmy się zatem wznieść przeszło 800 metrów w górę, aby się znowu zniżyć do doliny Borsy, położonej z drugiej strony Lunca ciasa. Wawrzyniec i Iwan spoglądali trochę posępnie na ten wysoki grzbiet, który trzeba było przebyć; zmęczenie malowało się na ich twarzach. Staraliśmy się rozbudzić w nich słabnącą energię.
— Co się tam panowie o mnie troszczą — odezwał się Wawrzyniec na nasze uwagi — byle tylko panom dobrze było i wiele się pięknych roślin nazbierało. Jam wesół, tylko ciało mdłe, lecz dla tego wypoczywamy teraz.
— Niechno Wawrzyniec pomyśli, że tam za tym grzbietem kryją się te piękne, tak upragnione dla nas góry!
Wawrzyniec spojrzał wesoło po górach, a zapalając z gęstą miną fajkę, rzekł — hej mój Boże, toż to sobie będzie miał kiedyś co człowiek psypominać — i zaraz dodał poprawiając się — przypominać. Ogromnie zważał na czystą i poprawną wymowę, nas jednak cieszyło i mile uderzało usłyszeć tutaj, w tych dalekich stronach, tak z mazurska wypowiedziane słowo. Poczęliśmy żartować a w końcu śpiewać.
Iwan tylko siedział milczący.
— A wy co tak dumacie Iwanie? Może się napijecie wódki? — zapytaliśmy wiedząc, że to słaba jego strona.
— Czomu ni, łysz dajte — i pociągnął sporo z flaszki, którą zawsze Wawrzyniec nosił, choć sam wódki nie pijał.
— Nie pij, nie pij Iwanie, bo ci na sól nie stanie! — odezwał się Wawrzyniec.
— Oj i tobie nie stanie! — odparł na wpół żartobliwie, na wpół seryo Iwan.
Wtem zaszczekał niedaleko pies i zobaczyliśmy dwóch mężczyzn, widocznie mieszkańców tego domu, ku nam się zbliżających. Powitali nas po niemiecku, a myśmy ich po chwili poczęli o drogę wypytywać. Zapewniali nas, że możemy jeszcze przed nocą zdążyć do staji, znajdującej się już blisko górnej granicy lasów pod Lunca ciasa. Drożyna leśna, która się zaraz obok poczynała, miała nas zawieść do staji, bylebyśmy tylko nie zboczyli w jednem miejscu na lewo, lecz trzymali się ścieżki na prawo idącej, przyczem nam miejsce to dokładnie opisali.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/21
Ta strona została przepisana.