Rozstając się przeto z doliną Riu Vaser, zeszliśmy na wskazaną drożynę, wijącą się nad potokiem zwanym również Makarlau. Bujna roślinność zdobiła brzegi potoku, zapełniając powietrze orzeźwiającą wilgocią. Widok rzadkiej rośliny górskiej z rodzaju Czosnku (Allium Victorialis) ucieszył mię po niedługim czasie. Minęliśmy byli już kilka ścieżek, które z lewej strony wpadały, aż zbliżaliśmy się do miejsca, które zdawało się nam odpowiadać owemu opisanemu nam przez Niemców. Stąd przeto poszliśmy ścieżką na prawo idącą. Wkrótce jednak poczęła się nam gdzieś ścieżka gubić; przechodziliśmy przez jakieś wąskie łączki leśne, aż w końcu trafiliśmy znowu na ścieżkę, która nas niebawem w głąb lasu wprowadziła. Tymczasem ściemniało się coraz bardziej, a ścieżki znowu żadnej nie było widać. Skierowaliśmy się teraz w stronę, gdzie las się trochę przerzedzał. Iwan idący przodem i uważnie się dotąd na wszystkie strony rozglądający, stanął i rzekł:
— A no idyt na pered, ja tu dorohy ne znaju, wy sia o neju pytały. Ja sia z wamy ne hodył, was siudy po sich horach wodyty.
— Nie marudzilibyście a szlibyście naprzód, — odezwał się zniecierpliwiony trochę Wawrzyniec.
Iwan miał jednak po części słuszność. Staraliśmy się go przeto udobruchać dodając w końcu, że jeśli nie zajdziemy do staji, w co już sami prawie całkiem zwątpiliśmy, to rozłożymy tu gdzie ogień i tak jakoś przenocujemy.
— Aha, a jak pryjde wolk, abo medwid’, abo szo ne daj Boże zlyj czełowik! — zaoponował Iwan.
Szliśmy tak zwolna, wahając się co zrobić i spoglądając ku górze, gdzie piękny szczyt Torojagi płonął jeszcze bladem światłem dalekiego zachodu i spoglądał na nas w milczeniu, jakby pojmując nasz kłopot. W tem wyszliśmy na małą łąkę leśną, nad którą unosił się wiotki słup dymu.
— Ktoś tu być musi!
Towarzysz pierwszy pospieszył na zwiady. Wkrótce powrócił opowiadając, że zaraz opodal jest buda, w niej troje ludzi, którzy oświadczyli, że przyjęliby nas na noc, lecz buda jest bardzo małą, nie pomieści nas wszystkich.
Iwan nie czekając, szedł już w kierunku dymu, dokąd i my też podążyliśmy. Wkrótce stanęliśmy przy budzie niewielkiej, utworzonej z żerdzi u góry związanych, a ku dołowi rozchodzących się w promieniach i przykrytych warstwą gałęzi i liści. Przed wejściem palił się duży ogień, który ogrzewał i oświecał wnętrze budy, gdzie spoczywało dwóch mężczyzn i młody chłopak. Byli to Niemcy z Wyszowa, którzy tu przybyli, aby swe trawy pokosić, ususzyć i potem zwieźć do domu. Dowiedziawszy się od nich, że do staji teraz trudno trafić, tem bardziej, żeśmy bardzo na prawo zboczyli, zapytaliśmy się ich, czyby nas na noc nie mogli przyjąć, gdyż się może jako pomieścimy. Nie wiele mówiąc, pościskali się w jeden kąt budy, przeznaczając drugi dla nas. Wkrótce rozpoczęła się poufalsza między nami rozmowa i jak się pokazało później, umieli nasi Niemcy płynnie mówić po rusku, a nadto jak zapewniali, także po rumuńsku.
Wszyscy Niemcy, których dotąd spotykaliśmy, mówią językiem czystym niemieckim bez prowincyonalizmów, lecz z pewnym oryginalnym akcentem, przypominającym bardzo wymowę niemiecką w ustach Słowian, tak że w pierwszej chwili nikt by ich nie uważał za rodowitych Niemców. W rozmowie dotknęliśmy także kwestyj narodowych, lecz nie usłyszeliśmy od nich żadnej skargi ani na krajowców, ani na rząd węgierski i nie spostrzegliśmy w nich w ogóle zbytniego poczucia swej niemieckiej narodowości. Przedstawiali się nam jako ludzie spo-
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/22
Ta strona została przepisana.