kojni, a choć nam gościnność swą dość biernie okazywali, mieliśmy jednak do nich zaufanie.
Wawrzyniec gotował tymczasem w wypożyczonym kociołku resztki ryżu a w garnku, który zawsze z nami wycieczki odbywał, wodę na herbatę. Poczęstowaliśmy naprzód herbatą naszych prowizorycznych gospodarzy, pijąc potem po kolei z szklanki i kubka składanego. Gdy przyszła kolej na Iwana, który już od dawna spał, obudziliśmy go wołając, że już herbata na niego czeka.
— A to duże fajna ta wasza harbata, lipsza jak horiłka — mówił Iwan, tym swym zawsze cichym, ledwie dosłyszalnym głosem, który tak dziwnie licował z jego marsową postawą i więcej rubasznem obejściem. Po chwili dodał śmiejąc się — ałe sehodnia ne bude wam potribno rubaty foju (smereczyny) i wskazywał na wnętrze budy wysłane sianem.
Była już dość późna godzina, gdy naprzeciw, za wysokim grzbietem góry, poczęła się jasność robić i coraz więcej wzmagać. Niebawem z poza góry zerknął księżyc naprzód ukradkiem na nas, lecz wkrótce wystąpił otwarcie na swobodne niebios pole, oświecając, choć już tylko wąską tarczą, ten czarowny świat górski. Nad nami czuwała wyniosła Torojaga. Głęboki spokój panował w naturze, tylko tuż obok szumiał potok spadając warstwami na głazy.
„............ a na każdej warście
Połyskują się blasku miesięcznego garście.“
A Alpy Rodnieńskie? Te jutro mamy nareszcie zobaczyć! I pragnąc, aby ta noc jak najprędzej minęła, pokładliśmy się na spoczynek, ściskając się, ile się tylko dało; nogi jednak musieliśmy powysuwać z budy na pole.
Już od chwili zeszło było słońce zapowiadając naszej półkuli ziemi pogodny dzień 26go sierpnia, gdyśmy się z naszego łoża pozrywali. Wkrótce ruszyliśmy w drogę podprowadzani przez starszego Niemca. Wspinaliśmy się wzdłuż potoku w górę, a Niemiec dawał nam objaśnienia, wskazując równocześnie na góry, gdzie się mamy zwrócić na lewo, a gdzie potem na prawo, aby w końcu prosto ruszyć na Lunca ciasa. Zanim się jeszcze z nami rozstał, zawołał na pasącego powyżej nas wolarza, aby nas kawałek drogi poprowadził i wskazał miejsce ważnego zwrotu. Rozstawszy się z Niemcem, podchodziliśmy do czekającego na nas wolarza, który, jak się pokazało, był Rusinem z pod Wyszowa.
Niebawem poczęliśmy przedzierać się w poprzek przez gąszcze kosodrzewu, który jak lawa ciemną, szeroką falą spływał z góry i wciskał się w lasy, rozpierając je gwałtownie. Wzdłuż zetknięcia się lasów z kosodrzewem rosły karłowate i pokrzywione świerki, a biada świerkom, które nie usunęły się na czas przed nawałą kosodrzewu; zeschłe ich szkielety świecą nad czołgającą masą kosodrzewu, jak smutna przestroga dla drugich.
Weszliśmy znowu do lasu, a odchodzącego wolarza poczęstował towarzysz tytoniem. Biedaczysko tak się tem ucieszył, że zaraz oświadczył, iż nas jeszcze kawałek drogi podprowadzi. Stał się nagle rozmowny i ożywiony, począł opowiadać, że mu już od tygodnia wyszedł tytoń, bez którego mu się bardzo przykrzyło i oglądał często otrzymany tytoń, jakby jeszcze sam nie wierzył, że znów takowy posiada. Z kolei dałem i ja jemu garść tytoniu, a radość jego nie miała już granic. Już nie szedł lecz skakał i coraz dalsze zakreślał sobie mety, dokąd nas zamyśla odprowadzić. Wawrzyniec zdjęty również współczuciem, wyciągnął kawałek niedopalonego cygara i dał wolarzowi, którego jednak zmusiliśmy już do powrotu ze względu na jego woły i na wiadomy nam już zupełnie kierunek drogi.