Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/24

Ta strona została przepisana.

Mijaliśmy już górną granicę lasów, wspominając wolarza, a Iwan zafilozofował mówiąc, jak to ważną rzeczą jest tytoń w górach, że jak wyjdzie to się tak będzie przykrzyło, żeby człowiek wszystko oddał, o czem sam z własnego wiedział doświadczenia.
Przechodziliśmy właśnie koło staji, przed którą siedział starszy jakiś człowiek, może watah. Iwan na widok staji natychmiast tam kroki swe skierował pytając, czyby mu nie dali żętycy, bo gorąco bardzo dokucza. Nieznajomy odpowiedział złośliwie złą ruszczyzną, która się w nim Rumuna domyślać kazała, że tu wołów nie doją. Iwan jak zmyty odchodził i może po raz pierwszy w życiu nie poznał się na tem, że tu owiec nie było. Na jego usprawiedliwienie trzeba jednak dodać, że staja była wielką, jakiej nie miewają wolarze i że się w niej musiały niezawodnie mieścić przedtem owce. Iwan począł rozpatrywać się po Torojadze i po chwili pokazał nam wielkie stado owiec, co jednostajnie, jakby jedna masa, posuwały się po jej zboczach jak chmurki pierzaste po niebie, płynęły jak woda, zalewając po kolei coraz to inne miejsca. Iwan dodał, że owce te widział już zrana przed odejściem. Staja owczarska musiała być rzeczywiście gdzieś w pobliżu.
Szliśmy wciąż trawnikami, co jak rzeki rozgałęziały się między wyspami kosodrzewu. Torojaga zostawała coraz więcej na prawo od nas; przełęcz Lunca ciasa widna już dobrze, a na lewo od niej wysuwa się coraz więcej kończasty szczyt drugiej góry. Czas był zupełnie pogodny. Słońce dobiegało południa, kiedy stanęliśmy na Lunca ciasa i nagle przed nami odsłoniła się panorama Alp Rodneńskich.
Alpy Rodneńskie ciągną się długim łańcuchem wzdłuż granicy Siedmiogrodu i Węgier w komitacie Marmarosz. Szczyty ich najwyższe nie zbiły się tu tak razem jak np. w Tatrach, lecz łącząc się po kilka tworzą w odstępach pojedyńcze grupy, niejako potężne trzony gór, które sobie niższemi pasmani podają zdala dłonie. Największa i najpiękniejsza z tych grup z najwyższym szczytem w Alpach Rodneńskich, Pietrosu, wznosiła się wprost naprzeciw nas po drugiej stronie głębokiej, obszernej doliny. Wspaniały Pietrosu wznosił dumnie niebotyczny swój szczyt najeżony skałami i posiekany szczerbami. Olbrzymie swe kształty od stóp aż do głowy rozwijał swobodnie; widać, że mu nie duszno, że ma dość miejsca i powietrza, widać, że to król tych gór.
Staliśmy długo spoglądając zachwyceni. Po chwili dopiero poczęła się rozmowa żwawa, urywana; wchodzą w nią coraz nowsze spostrzeżenia, odkrycia, uwagi, wykrzykniki.
— Ależ to wiedział pan, gdzie nas zaprowadzić — odezwał się Wawrzyniec zwracając się do mnie. — Opłaciłoby się było podjąć jeszcze i większe trudy. Gdzie też to nasza Babia Góra została — dodał po chwili; — mój Boże, gdzieby się to był człowiek spodziewał, że tu w tych dalekich stronach kiedyś będzie.
— A wiecie, że my tu już dalej na południu jak Wiedeń? — zauważył towarzysz.
I wciąż znowu zwracaliśmy wzrok i uwagę naszą na Pietrosu, który cały promieniał w słonecznem blasku. Wodząc oczyma po jego postaci, przenosiliśmy się myślą w przyszłość, do tych chwil, gdy będziemy chodzić tam po tych skałach jego, zachwycać się z bliska pięknością natury górskiej i oglądać cudowne niewidziane może dotąd kwiaty.
Nawet i Iwan zdawał się pozostawać pod wpływem uroku. Wprawdzie zaraz z początku oświadczył, że po tym Pietrosu nie będzie tak łatwo i bezpiecznie chodził, w czem go poparł i Wawrzyniec jako rodowity góral, lecz potem począł się z zajęciem wpatrywać. Właśnie zwracał nam uwagę, że w środkowej szczerbie widać jakby kończastą skałę, która musi być zapewne osobnym i więcej