Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/25

Ta strona została przepisana.

w głąb wsuniętym szczytem Pietrosu. Mówiąc to objaśniał nas dla większej dokładności ruchami, które palcami wykonywał. I jak mowa jego była dziwnie cichą, tak i ruchy rąk były drobne, niemal dziecinne i chociaż trafnie rzecz naśladowały, nie zdawały się na pozór pozostawać w żadnym związku z tą jego zamaszystą postacią i z tym olbrzymim Pietrosu, którego właśnie opisywał.
— Trzeba zchodzić! Musimy jeszcze za dnia stanąć w Borsie, której białe domki uśmiechały się tam daleko w dolinie u stóp Pietrosu. Patrząc przez dalekowidz, widzieliśmy wyraźnie kościół Borsański. Bliżej nas leżała w dolinie wieś Borsa Bania, przez którą mieliśmy przejść, zanim się do Borsy dostaniemy.
Zchodząc zbliżyliśmy się wkrótce do górnej granicy lasów świerkowych, które jednak z razu były karłowate. Lasy podchodzą z tej strony Lunca ciasa znacznie wyżej, niż z północnej strony, na co już pierwszy rzut oka wskazywał, a aneroid potwierdzał w zupełności. Postępowaliśmy drogą, która nas w ciągłych zygzakach sprowadzała na dół po stromych stokach góry. Naprzemian byliśmy przeto to zwróceni twarzą do Pietrosu, tośmy się znowu odwracali, oddalając się od niego pozornie. Droga tu wąska, lecz dobrze utrzymana, służy do przewożenia kruszców, mianowicie cynku i miedzi, które w tych górach kopią. Mijaliśmy właśnie jeden z tych ciemnych niskich lochów, zapuszczających się daleko w głąb gór, przy którym stała gromadka robotników z ciekawością przypatrujących się naszej małej karawanie.
Wśród lasów świerkowych pojawiały się miejscami jodły i drzewa liściaste, jak klony, buki, jarząbki, a gdzieniegdzie Wiąz polny. Krzaczysta Olsza zielona tworzyła często niskie gęstwiny. Po miejscach odsłoniętych, skalistych wdzięczyło się mnóstwo roślin, z pomiędzy których dość wiele nowemi mi były w tych stronach. Zatrzymywałem się przeto co chwilę z towarzyszem, doganiając potem Wawrzyńca i Iwana, którzy od czasu do czasu siadali czekając na nas i drzemiąc dla wielkiego gorąca. Po długiej drodze zeszliśmy w końcu w wąską dolinę i idąc wzdłuż potoku Seculu zbliżaliśmy się do wsi. Na stokach po lewej stronie spostrzegłem dość wielki lasek brzozowy graniczący u góry z lasami świerkowemi; porozrzucane w nim strome kończaste skały czyniły lasek ten bardzo malowniczym.
Całe dno doliny zasypane było morzem głazów, wśród których zaledwie gdzieniegdzie żyła nędzna roślinka. Sprawiało to dość przykry widok i naprowadzało nas na myśl, że ten potok, co teraz tak wąskiem płynie korytem, musi czasem, szczególnie z wiosną, gwałtownie wzbierać. Dolina poczęła się coraz więcej rozszerzać, a niebawem pojawiły się z boków pierwsze pola uprawne, zasiane przeważnie owsem i tatarką. Wkrótce dosiągnęliśmy wsi Borsa Bania, w której zewsząd wyglądało ubóstwo i zaniedbanie. Chałupy małe, po większej części brudne, a podobnie i lud się nam przedstawiał. Koło kościółka weszliśmy na główną, szeroką drogę; z obu stron ciągnęły się szeregi domków, wśród których odkryliśmy kilka o wejrzeniu milszem i czystszem. Z boku widać było jakieś dość duże zaczerniałe zabudowanie, podobne do wielkiej drewnianej stodoły, zapewne huty lub kuźnia. W każdym razie żyć tu muszą i rodziny robotnicze tudzież niżsi urzędnicy ze względu na bliskie kopalnie. Wkrótce zaciekawieni żydzi poczęli nas zewsząd nagabywać, lecz im wcale nie odpowiadaliśmy.
Nie dostawszy nigdzie mleka, ruszyliśmy zaraz dalej na południowy zachód, do pół mili jeszcze odległej Borsy. Nadzieja, że tam wypoczniemy i zaopatrzymy się znowu w żywność, która nam już zupełnie wyszła, dodała nam wszystkim siły.
Szliśmy teraz wzdłuż rzeczki Cisla, która zabrawszy po drodze już nam znany potok Seculu, łączy się w Borsie z rzeczką Borsą i płynąc potem pod nazwą Wyszów (Riu Visieu), wpada do Cisy. Dno doliny pokryte było zwirem