i drobniejszemi głazami, między któremi płynęła Cisla, rozdzielając się na liczne ramiona. Drobna trawka, zwana Miotełką (Agrostis vulgaris var. pumila), rosła miejscami obficie, lecz sama pożółkła i zeschnięta nie umajała tego nadbrzeżnego kamienistego pasu ziemi. Tuż nad wodą ciągnęły się gdzieniegdzie niskie zarośla wierzb i owe zdala do piołunu podobne szare krzewy Wrześni (Myricaria germanica). Wyżej jednak biegły równe, piękne łany zbóż, po części jeszczo o tej porze zielonych, nad niemi rozciągał się szeroki pas lasów, a wyżej, wyżej wznosił się majestatycznie Pictrosu, otoczony kilkoma wysokiemi szczytami, jak trabantami, na którego podnóżu już wkrótce stanąć mamy.
Za skrętem pokazała się nam już w bliskości Borsa. Kilku włościan rumuńskich przeszło koło nas; potem spotkaliśmy gromadę żydów przeprawiających się właśnie przez rzeczkę z końmi, przyczem ich po trzech na każdego konia siadało. Konie szły leniwo, jakby lekceważąc sobie swych panów, z których wszystko wisiało niedbale: i nogi i długie kaftany, ręce, lejce i długie pejsy. Nie musi tu być dobrze tym Rumunom, kiedy się tu tak żydzi rozsiedlili, mówiliśmy do siebie, a niedaleka przyszłość miała nas zupełnie utwierdzić w tem przekonaniu.
Borsa jest właściwie wielką wsią; brudnych w niej domów wiele, czystych murowanych zaledwie kilka. Wstępując do niej zdziwieni byliśmy ogromną ilością żydów. Snuli się oni, zwyczajem oryentalnym, gromadami po ulicach i widać było z całego ich zachowania się, że oni się tu za panów uważają. A jednak nie tak to jeszcze dawno, jak nam później opowiadano, kiedy ich Borsa liczyła zaledwie kilka rodzin. W krótkim czasie wywłaszczyli i wysadzili oni Rumunów z ich najlepszych pozycyj, a ci ostatni kryją się dziś po brzegach Borsy i po tych domkach rozrzuconych tam na stokach gór wysoko. Patrząc na te postacie, którym tak zupełnie zbywa na tej pewnej rycerskości, śmiałości i swobodzie ruchów, którą nawet u najnędzniejszego chłopka i przedmieszczanina napotykamy, wierzyć się nie chce, że ci ludzie umieją wszędzie podkopać z taką łatwością lud silny i swobodny.
Żywo przypomniały nam się brudne mieściny w naszym kraju, gdzie tylko w zachodnio południowym kącie w powiatach Wadowic i Żywca, uchroniły się jeszcze miasteczka od zżydowszczenia. Wawrzyniec, który właśnie z tych stron pochodził, najwięcej był z pomiędzy nas zdziwionym. Widział on już wprawdzie Kazimierz, lecz wszedłszy do Krakowa prędko się o nim zapomina. To też żydom, którzy ze wszystkich stron do nas podchodzili i natrętnie zapytywali w języku niemieckim, rumuńskim, węgierskim a nawet i ruskim, odpowiadał ostrem „nie wiem“. My szliśmy nie odżywiając się z stałym zamiarem przenocowania gdzieś w domu chrześciańskim. Na poczcie, gdzie się tylko węgierskie znajdowały napisy, powiedziano nam, że u niejakiego Schmieda Niemca, przypadkiem z zawodu również kowala, możemy wygodnie przenocować.
Po nici do kłębka trafiliśmy do owego Schmieda. Na przywitanie nasze wyszła kobieta otyła, trochę sztywna, jakby świadoma tego, że się liczy do inteligencyi, tak tutaj nielicznej. W krótkim czasie porozumieliśmy się z nią co do wszystkich punktów i niebawem rozlokowaliśmy się w małym lecz przyjemnym pokoiku. Ponieważ już wieczór nadchodził, wybraliśmy się jeszcze na załatwienie różnych sprawunków, licząc już od dawna na Borsę, że w niej wiele rzeczy dostaniemy, których brak już się nam bardzo dawał we znaki. Niedaleko domu spostrzegliśmy duże jatki, skąd nas niemiły odór już na znaczną odległość dolatywał i które teraz żydom służyły za giełdę wieczorną. Mimo jednak licznych sklepików, przekonaliśmy się niebawem, że nie dostaniemy wszystkiego, czegośmy pragnęli, to zaś, cośmy znaleźli, było po większej części liche. Bibuła, potrzebna
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/26
Ta strona została przepisana.