Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/27

Ta strona została przepisana.

mi do roślin, była twarda i bardzo pospolita, ryż zaśmiecony, wódka, jak sam Iwan zapewniał, niedobra i t. d.
Powróciwszy do domu, zasiedliśmy wkrótce do wieczerzy, składającej się z węgierska przyprawionej potrawy mięsnej. Już od tylu tygodni nie widzieliśmy mięsnych potraw; czuliśmy się jednak pomimo tego zupełnie zdrowymi a nawet nam widocznie sił przybyło. Iwan wymówił się jednak od mięsa a poprosił o mleko kwaśne, powiadając, że u niego dziś bożka (post), choć to był czwartek. Wiedzieliśmy już zresztą, że Rusini często w tygodniu mają dnie postne, wstrzymując się w niektóre dnie nawet od nabiału.
Podczas wieczerzy przypomnieliśmy sobie, żeśmy na ziemi węgierskiej i poprosiliśmy o wino, które jednak było dość liche.
— A szo, to wy choczete sehodnia zrobyty bal? — odezwał się Iwan — biorąc podaną mu szklankę z winem.
— A to tylko tak dla pokrzepienia sił; bal dędzie, jak powrócimy z Pietrosu — odpowiedzieliśmy.
W tej chwili wszedł gospodarz domu. Poczęła się pogawędka, z której dowiedzieliśmy się, że pochodził z Bukowiny i niedawno tu osiadł. Wypytując się o wycieczkę na Pietrosu i podziwiając jego wspaniałość, zapytał nas gospodarz tonem, jakby był już naprzód pewny przeczącej odpowiedzi, czy są gdzie wyższe góry. Zdziwiony był przeto niepomału, gdy się dowiedział, że są wyższe góry, i że nawet nasze Tatry sięgają niektóremi szczytami wyżej.
Rozchodziło się teraz o przewodnika. Gospodarz zapewniał, że jest wiele Rumunów znających się na przewodnictwie, ponieważeśmy jednak po rumuńsku nie umieli, przeto radził nam wziąć pewnego cygana, który zna dobrze Pietrosu i umie po rusku, rumuńsku i węgiersku. Na naszą uwagę, że my mamy zamiar nietylko zwiedzić szczyt Pietrosu, lecz obejść go także do koła w krainie kosodrzewu, nie schodząc przez kilka dni do wsi i na nasze zapytanie, czy cygan temu żądaniu podoła i czy to jest człowiek, na którego liczyć można, dał nam gospodarz potwierdzającą na wszystko odpowiedź. Uprosiliśmy go przeto, aby nam cygana jutro zrana przysłał.
Porobiwszy jeszcze niektóre małe przygotowania i oddawszy gospodyni zebrane dotąd rośliny do przechowania ze specyalną dla nich rekomendacyą, wyszliśmy jeszcze na pole spojrzeć na Pietrosu. Postać jego czerniła się tuż przed nami, a dumne czoło jego ubierały gwiazdki jakby dyademem z brylantów. Księżyc już późno wschodził o tym czasie; jeszcze go nie było widać.
Nazajutrz było święto według obrządku wschodniego kościoła, do którego Rumuni należą. Borsa ożywiła się milszemi twarzami i jakoś wyładniała; lud rumuński ciągnął zewsząd do cerkwi. Przeważały między nim postacie średniego wzrostu, włosy i oczy czarne, twarze więcej pociągłe i nieraz cery śniadej. W ogóle nie było trudno dopatrzeć się w nim jego pochodzenia ze szczepu romańskiego. Często jednak natrafiające się twarze okrągłe, o włosach i oczach jasnych, wskazywały na znaczną przymieszkę krwi słowiańskiej, podobnie jak i mowa rumuńska, wiele sobie słów słowiańskich przyswoiła, jak się o tem później przekonaliśmy.
Strój mężczyzn z białego grubego sukna wełnianego, przypominał cokolwiek strój naszych górali. Jako nakrycie głowy służyła przeważnie, mimo pory letniej, duża czapka z baranków czarnych, co im jakieś dzikie wejrzenie nadawało. Kobiety były cokolwiek strojniej ubrane, co zresztą tak wszędzie bywa, z wyjątkiem może naszych Krakowiaków, tak się wspaniale ubierających. W ogóle przedstawiał się nam lud tutejszy jako ubogi i na niskim jeszcze szczeblu oświaty pozostający. Po nabożeństwie tłumnie się gromadził po licznych szynkach i sklepikach.