Myśmy się tymczasem poczęli już niecierpliwić, że cygan przewodnik nie nadchodzi i zaglądaliśmy coraz częściej do gospodarza, pracującego w kuźni, wypytując się o przyczynę tego spóźnienia. Gospodarz uspokajał nas, że już kilka razy posełał po cygana, którego jeszcze w domu nie ma, lecz zaraz powrócić musi, przyczem nam zawsze bardzo niejasno opisywał miejsce jego zamieszkania. Już i południe minęło, a cygana wciąż, jak nie ma, tak nie ma, a nam tak było spieszno do Pietrosu! Chcieliśmy dziś jeszcze, botanizując po drodze, stanąć na wieczór w jednej ze staj, na górnej granicy lasów. Później przekonaliśmy się, że to było w celu zatrzymania nas dłużej, wskutek zmowy między gospodarzem a jego żoną, która zaraz zrana do Wyszowa pojechała. Zaledwie bowiem powróciła gospodyni koło czwartej godziny po południu do domu, gdy się i cygan w tej chwili zjawił.
Cygani tak są wszędzie podobni sobie i tak zarazem powszechnie znani, (któż cygana nie widział?), że wszelki opis naszego cygana byłby zbytecznym. Dodam tylko, że mu na imię było Kostyn; na nogach miał kierpce, które i w tych stronach powszechnie lud nosi; ubrany był w szerokie letnie szarawary, w sposób węgierski, w białą, dobrze już podartą i połataną guńkę, stary okrągły węgierski kapelusz, a przez plecy przewieszoną miał torbę, bez której żaden góral nie chodzi. Nie budził wprawdzie w nas wielkiego zaufania, lecz pocieszaliśmy się mówiąc, że nie wszystko złoto co się świeci. Gdy oświadczył, że się zna dobrze na tutejszych górach i wymogom naszym potrafi zadosyć uczynić, przyrzekliśmy dawać mu żądanego przez niego bilinka (1go reńskiego) dziennie. Na wstępie daliśmy mu trochę pieniędzy, aby kupił dla siebie żywności najmniej na dni trzy.
Poczęliśmy się nareszcie pakować. Sporą część rzeczy od Wawrzyńca, a mianowicie od Iwana, przydzieliliśmy teraz cyganowi do noszenia.
— Naj cyhan teper dobre dwyha, win je swiżyj, — mówił zadowolony Iwan, — podnosząc o połowę teraz lżejsze biesiagi.
Wychodząc, spostrzegliśmy przed domem bryczkę węgierską, z której właśnie dwóch młodych, z pewną elegancyą ubranych mężczyzn zeskakiwało. Woźnica był zupełnie po węgiersku ubrany. Nieznajomi mówili dość głośno po węgiersku; byli to pierwsi Węgrzy, których dotąd napotykaliśmy. Spojrzeliśmy po sobie nie bez pewnego zainteresowania się wzajemnego; lecz my niebawem wchodziliśmy już na główną, gęstym kurzem pokrytą drogę.
Cygan szedł na czele, krokiem lekkim i cokolwiek tańczącym, z miną pyszną, jakby chciał mówić: chodźcie, patrzcie się na mnie, jak ja to prowadzę panów, przybyłych gdzieś z dalekich stron! Lecz i bez tego wezwania prześladowała nas zewsząd ciekawość i natręctwo.
Wkrótce skręciliśmy na boczną drogę i niebawem poczęliśmy się wznosić na stokach Pietrosu. Chaty stawały się coraz rzadsze i poczęliśmy przechodzić wśród pól, przeważnie owsem zasianych, które się ciągnęły daleko na prawo i lewo. Minąwszy dziedzinę pól uprawnych, weszliśmy w lasy świerkowe. Przedstawiały one jednak dość smutny widok zniszczenia. Wszędzie widać łysiny, na których wyrąbano drzewa niedbale. Wysokie pnie sterczą nago schnąc, a obok nich stosy pozostawionych suchych gałęzi. Tu i owdzie dopomógł i wiatr człowiekowi, powalając drzewa z korzeniami. Zaiste ten płaszcz lesisty, dobrze już dołem nadszarpany, niegodnym się nam wydał jego królewskiej mości Pietrosu.
W ogóle nie różni się tu jeszcze roślinność wiele od flory na Czarnohorze. Potrzeba zresztą przebyć ogromne przestrzenie, aby już w dolinach i niższych dziedzinach górskich charakter flory stanowczo się odmienił. Wszak i za Uralem w Syberyi, jak opisy głoszą, dość wiele jeszcze roślin przypomina Europę.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/28
Ta strona została przepisana.