coraz żywszemi barwy, jakby się radował z naszego widzenia i jakby był mówił: oto umrę teraz spokojnie, gdy mię mroźne śniegi przywalą, bom był widziany i zrozumiany.
Jeszcze kilka wysileń, a zdobywamy szturmem szczyt Pietrosu. Było to dnia 28 sierpuia. Widok, jaki się nam stąd otwiera, z początku aż umysł przygniata. Zwolna dopiero poczęliśmy się przyzwyczajać i rozglądać. Przed nami góry i góry, istne fale morza. Po nad nie wznosi się wyżej tuż przed nami Torojaga, tam dalej samotny Czywczyn, jak skalista wyspa na morzu, a tam na dalekim widnokręgu czerni się, jak ląd daleki, długie pasmo Czarnohory, której szczyty skupione i mało od głównego trzonu odstające, wydały się stąd jak rąbek delikatnie tylko uzębiony. Na wschód widać górzystą Bukowinę, lecz jej góry tak gdzieś nisko opadły, że się nam wydały jakby pagórkami tylko. Od południa ciągnie się tuż przed nami w poprzek kilka wysokich pasm górskich, ale my zaglądamy po nad nie w głąb Siedmiogrodu; widzimy dolinę Bystrzycy, a dalej dalej, czy to nie Marosz — Vasarhely? Na zachód widać jak stół gładką węgierską równinę Cisy, którą teraz zachodzące słońce ukośnie oświeca. Aż oko boli, tak w tę stronę daleko widać, gdzieś może aż po Debreczyn i Tokaj.
Ustawiwszy aneroid, zapisywałem w prędkości rośliny szczytu, spoglądając co chwilę w okolicę. Aneroid wskazywał o godzinie w pół do 7 na szczycie, który według pomiarów trygonometrycznych jest 2,305 m. n. p. m. wzniesiony, 578.6 milimetrów ciśnienia, przy temperaturze wewnętrznej 9⋅3 C. Temperatura powietrza wynosiła ku wielkiemu naszemu zdziwieniu tylko 1.6° C. W powietrzu panowała zupełna cisza i żadna chmurka nie zasępiała nieba, a my mimo letniego ubrania nie czuliśmy zbyt zimna.
Przyczyna tego w tem polegała, że nas jeszcze ogrzewały wprost promienie choć już nisko stojącego słońca, których siły ogrzewającej nie pochłania i nie osłabia już tak powietrze, w tak znacznej wysokości bardzo już rozrzedzone. Z drugiej zaś strony właśnie z powodu tego rozcieńczenia powietrza, oziębiała się w cieniu bardzo szybko powierzchnia stoków, wskutek silnego promieniowania ciepła.
Spoglądnęliśmy jeszcze raz wkoło, a zachwyceni widokiem i uradowani, żeśmy tu szczęśliwie dotarli, ścisnęliśmy sobie dłonie i, aby myślom i fantazyi ułatwić bieg swobodniejszy, pozapalaliśmy cygara. Czas już jednak niestety pomyśleć o powrocie! Słońce oddalone jest już tylko na swą szerokość od ziemi i całe zaczerwienione i jakby znużone pracą dzienną, wkrótce się nam skryje. Poczęliśmy prędko schodzić. Właśnie w tej chwili zbliżał się dopiero ku nam Kostyn, pytając, czy nam płaszczów nie potrzeba, których jednak nie wzięliśmy na siebie. Zapomnieliśmy w tej chwili o wszelkim żalu do niego i poczęstowali cygarem, które on natychmiast, nie dziękując, zapalił z tą iście cygańską lekkomyślnością i brakiem wszelkiej troski o jutro, chociaż łachmanami świecił. Zapewne musiał wkrótce utopić cygaro w ustach w przekonaniu, że to tak i lepiej i wygodniej.
Jużeśmy się dość znacznie zniżyli, omijając zrazu dla większego pośpiechu ową ogromną przestrzeń zawaloną głazami, w przekonaniu, że gdzieś może niżej trafimy na równiejsze miejsca, i przeto idąc wciąż szybko, chociaż okrążając, zdążymy wcześniej do naszych pozostawionych towarzyszy. Lecz morze głazów nie miało końca, a myśmy się coraz więcej zniżali i oddalali od naszych towarzyszy. Szliśmy teraz wzdłuż potoczka dnem doliny Repede, która się tu poczynała. Przypuszczaliśmy, że w tej dolinie, tam niżej, koło granicy lasów znajdować ęis musi gdzieś staja, w której zamierzaliśmy według pierwotnego postanowienia
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/32
Ta strona została przepisana.