runku ścieżki, ruszając niemi tak samo, jak my. Wzięliśmy to przeto za odpowiedź potwierdzającą i przekonani, że do staji niebawem zdążymy, ruszyliśmy ścieżką na dół. Ponieważ już zupełnie ciemno było, przeto zaśmieciliśmy małą latarkę, którą z sobą zawsze nosiliśmy, a która po raz pierwszy miała nam tak ważną oddać przysługę. Światło jej pochodzące z knotka w oliwie zanurzonego wystarczało na cztery godziny.
Po niejakim czasie milczącego pochodu, po prawej stronie potoku, poczęły się w nas rodzić wątpliwości. Kto wie, czy oni tn byli? mówiliśmy między sobą. Mieli oni wprawdzie lepszą drogę od nas, lecz znacznie dalszą. Zresztą nie wiadomo nam, czy ich gdzie w drodze nie zatrzymywały jakie rozległe a nieprzebyte kosodrzewiny lub inne przeszkody. Zawołajmy na nich, może są gdzie w pobliżu. I poczęliśmy się drzeć z całej siły. Po chwili odezwał się nam głos, ale gdzieś tak z daleka, tak słaby i dziwnie brzmiący, że się nam wydał jakby gdzieś z innego pochodził świata. To oni, ale jakżeż gdzieś daleko!
I począłem poruszać latarką przyspieszając kroku, aby nas łatwiej mogli zobaczyć i poznać kierunek, w którym podążamy. Po chwili znowu zawołaliśmy, ale nam już żaden głos nie odpowiedział.
Ścieżka wprowadziła nas teraz w ciemny las, gdzie ją jednak co chwila traciliśmy z oczu. Nawracaliśmy się przeto często, szarpani wciąż z boków sterczącemi suchemi gałęziami świerków i coraz więcej niepokojeni naszem położeniem.
Tu nie ma już żadnej ścieżki, mówił towarzysz.
Może się znajdzie, odpowiedziałem, stając na pień powalonego drzewa, lecz w tej chwili uczułem, że gdzieś lecę. Lecąc przytrzymałem aneroid, wypuszczając z ręki latarkę, toporek i kilka roślin, które nie miałem jeszcze czasu pochować. Zrobiło się zupełnie ciemno, gdyż latarka zgasła, a ja uczułem się gdzieś w jakiejś jamie zawalonej gałęziami i zarośniętej wilgotnemi roślinami. Nie umiałem sobie na razie zdać sprawy z mego położenia.
Co się z tobą stało? odezwał się towarzysz gdzieś nademną.
— Nic, nic, tylko zaświeć świeczkę.
Zapalona świeczka rozjaśniła nam naszą sytuacyę. Właśnie od owego drzewa, z któregom spadł, przybierał stok góry nadzwyczajnie stromy spadek i widać było wszędzie drzewa wichrem chaotycznie powywracane. Dziwiłem się sam sobie, że mi się nic nie stało, gdyż zleciałem z wysokości jak z powały a wszędzie sterczały suche gałęzie.
Jakie to szczęście, żeś sobie gdzie oka nie wybił, lub nie przebił na jakim konarze, mówił towarzysz. Zaiste niebo dziś czuwa nad nami!
Poznachodziwszy swoje rzeczy, wydrapałem się znowu na powalone drzewo z pomocą towarzysza, który wpół przechylony przez drzewo chwycił koniec wyciągniętego toporka i tak mi do wyjścia dopomógł.
Zaświeciłem znowu latarkę, a na uwagę towarzysza, żeśmy się za nadto oddalili od potoku, gdyż go już od dłuższego czasu nie słychać, zwróciliśmy się teraz więcej na lewo. Nie wiem jak długo potem szliśmy, przedzierając się lasem, aż w końcu wybrnęliśmy na miejsce cokolwiek wolniejsze. Stanęliśmy a rozglądając się po lesie, zdawało się nam, że słyszymy szum potoku. Podążyliśmy w kierunku, skąd się nam szum zdawał dolatywać i po chwili usłyszeliśmy go już wyraźnie. Skierowałem w tę stronę światło latarki, lecz w tej chwili cofnęliśmy się przerażeni — o krok zaledwie od nas otwierała się przepaść, straszna przepaść, w której gdzieś głęboko na dole szumiał głucho potok. W świetle latarki mignęły nam złowrogo czarne, prostopadłe ściany przepaści, jak brzegi otchłani.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/34
Ta strona została przepisana.