Przepaść — przepaść! mówiliśmy cofając się wstecz, jakby się nam ziemia z pod nóg usuwała.
Gdyśmy z pierwszego przestrachu ochłonęli, postanowiliśmy iść teraz w domniemanie równoległym kierunku do biegu potoku i to pod bieg wody, aby znowu wyjść z lasów i gdzieś w stosownem miejscu przejść przez potok na tamtą stronę. Długo trwał ten powrót przez lasy. Zapuszczając się bowiem aż do tej chwili wciąż w głąb lasów, spory już ich kawał przebiegliśmy. O ścieżce jakiej lub przejściu wygodniejszem nie było już teraz mowy. Kierowaliśmy się tylko instynktem, co chwilę zdobywając sobie jakieś przeszkody, zapory, co chwilę w obawie, aby nie stanąć znowu nad jaką przepaścią. Przy świetle latarki przybierało wszystko w ciemnym lesie jakieś kształty olbrzymie, potworne.
Nareszcie wybrnęliśmy z lasów, a tuż zaraz opodal szumiał teraz tak niewinnie potok. Byliśmy zmęczeni. Towarzysz zaproponował, aby już więcej daremnie nie chodzić, lecz gdzieś z brzegu lasów nałożyć ogień i tak jakoś noc przebiedować, dodając, że latarka wkrótce wygaśnie, księżyc teraz niewiadomo kiedy i czy w ogóle jeszcze wschodzi i że czuje się znużonym.
Opierałem się jednak temu stanowczo, twierdząc, że przenocowanie w letniem ubraniu na wolnem powietrzu, którego temperatura niezawodnie poniżej zera spadnie, grozi niechybną chorobą. Mojem zdaniem miała nam latarka świecić jeszcze przez 5 do 6 kwadransów. Przez ten czas mogliśmy jeszcze przebyć spory kawałek drogi po stokach na tamtej stronie doliny, trzymając się wciąż po nad lasami, a gdyby się nam nie pokazało do pewnego czasu światło staji, zwrócilibyśmy się napowrót dążąc ku owej staji wolarskiej, której światło mogłoby nam i w ciemności wskazywać kierunek drogi. Światła tej staji wolarskiej nie widać ztąd wprawdzie, dodałem, lecz wracając znowu do góry, musielibyśmy je niebawem zobaczyć.
Zdanie moje przemogło i po chwilce wytchnienia przeszliśmy zimuą jak lód wodę potoku. Szliśmy teraz po stokach, które według naszego przekonania wieńczyć musiała gdzieś w górze Piatra alba. Co chwilę stawał nam w drodze jakiś grzbiet poprzeczny, jak czarna ściana, po którego przebyciu trafialiśmy na potoczek, za którym znowu się zawsze nowy grzbiet podnosił. Jeszcze na ten grzbiet, a jeśli z niego nie zobaczymy światła staji, musimy się wracać, bo latarka już nam tylko przez jakie 3 kwadranse przyświecać będzie! Lecz i z tego grzbietu nie było widać nigdzie światła.
Wystrzelmy kilka razy, może nas kto posłyszy.
Myśmy wciąż mieli przekonanie, że staja gdzieś w pobliżu być musi, gdzie nasi przybywszy już dawno, wołali na nas przez długi czas, aż w końcu stracili nadzieję zobaczenia się dziś z nami.
Lecz na wystrzały nikt się nie odezwał. Nawet echo znikąd nie odpowiedziało a huk rewolweru jakby wsiąkał w ziemię, nagle przestawał rozbrzmiewać. Cisza, przeraźliwa cisza panowała do koła. Dopiero poczęliśmy pojmować, na jakichto ogromnych poruszamy się przestrzeniach i nawzajem się szukamy, chcąc się znaleść, po nocy...
Poczęliśmy wracać, a chcąc jak najprędzej zobaczyć światło pierwszej staji, wznosiliśmy się w górę. Latarka rzucała przed siebie słup światła, oświecając nam wąski pasek ziemi. W świetle tem dziwnie pięknie przedstawiały się rośliny, jakby twory z innego świata. Barwy kwiatów przybierały jakiś połysk nieokreślony czarodziejski, a zieloność przechodziła w blask szmaragdu, co wszystko tak żywo odbijało od tej czarnej jak smoła nocy, która nam lada chwilę groziła zalaniem. Pochyliwszy główki, spały kwiaty snem głębokim. W przelocie utkwiła mi
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/35
Ta strona została przepisana.