w pamięci gromadka Parnassyi (Parnassia palustris), której białe kwiaty pousiadały jak motyle nad potoczkiem. Ten kolor biały, kolor wiekuistego spoczynku dziwnie nas teraz pociągał ku sobie.
Wspinaliśmy się wciąż w górę, posuwając się zarazem naprzód w domniemanym kierunku ku owej staji wolarskiej. Często zaplątały się nam nogi między głazy, stawał w drodze nieubłagany kosodrzew, odpierając zwycięsko zapędy nasze gibkiemi swemi ramiony. Lecz światła owej staji wciąż jeszcze nie było widać.
Kto wie, gdzieśmy tu zaszli? pytaliśmy się nawzajem. I jakiś pośpiech gorączkowy i niepokój coraz nas więcej począł opanowywać, a zimna krew opuszczała nas coraz więcej. W tem zdało się nam, że słyszymy w pobliżu jakieś sapanie i ciężki oddech, jakby jakiego wielkiego zwierza. Skierowałem w tę stronę blask latarki i[1]
— Wół! wół! krzyknęliśmy zadziwieni, chłonąc z przestrachu i zniżając lufkę rewolweru.
Był to rzeczywiście wół wielkich rozmiarów. Stał na małem podwyższeniu o kilkanaście zaledwie od nas kroków, żując spokojnie i patrząc swem wielkiem wilgotnem okiem w blask latarki z bezmyślnem zdziwieniem. Długie proste rogi jego sterczały poziomo jak dwa wyciągnięte ramiona.
Skoro jest jeden, musi ich tu być i więcej, a przy nich i ludzie, odezwał się towarzysz i postąpiliśmy naprzód. Niebawem stanęliśmy na małej terasie, na której znajdowało się wielkie stado wołów; ognia nie było jednak nigdzie widać. Blask latarki płoszył woły; stanąłem przeto, podczas gdy towarzysz począł się pomiędzy nie przeciskać. Po chwili odezwał się, że jest mała koleba, w niej dwoje ludzi, lecz ci nie chcą wcale odpowiadać. Zgasiwszy latarkę, począłem się pomiędzy woły przepychać. Stały spokojnie, lecz wraz wraz łechtały mię ich rogi pod boki i po szyji i dziwić się musiałam, że się zachowują tak flegmatycznie. Stanąłem w końcu przy kolebie, która była tak małą, że stojąc po przeciwnych jej końcach można sobie było podać swobodnie dłonie, lub rozegrać na niej partyę szachów. Wewnątrz płonął słaby ogień, w którego blasku widać było dwoje ludzi, człowieka starszego i chłopca. Wszelkie jednak przemowy nasze nic nie skutkowały; milczeli jak zaklęci.
Zaświećmy latarkę, może nas nie widzą lub się nas boją, uważając nas za jakich rabusiów tem bardziej, że niedawno musieli słyszeć nasze strzał}.
I błysnąwszy im w oczy światłem latarki, które się w niej rażąco odbijało o umieszczoną z tyłu blachę i pokazawszy im aneroid, którego denko kryształowe i mosiężne okucia połyskiwały od światła, rzekliśmy do nich:
Nous sumu inżynieru perdutu — przekręcając słowa francuskie, łacińskie i włoskie tak, aby się wszystkie kończyły na literę u. Z map bowiem wiedzieliśmy, że się rumuńskie nazwy miejscowości kończą przeważnie w ten sposób.
Zdaje się, że z pomiędzy wszystkich tych słów, zrozumieli tylko inżynieru, bo się zaraz odezwali:
A inżynieru, inżynieru — entrate!
My znowu nawzajem zrozumieliśmy od razu to słowo entrate i bez zwłoki weszliśmy do koleby, a raczej wsunęliśmy się, zginając się we dwoje.
I nareszcie znaleźliśmy się pod dachem, przy ludziach, a właśnie dochodziła wtedy północ. Koleba była wprawddzie ciasna, a zbudowana z patyków, na które pokładziono korę złupaną ze świerków, którą potem poprzyszywano do patyków prętami — groziła co chwilę zawaleniem, lecz nam się wydała w tej chwili najwspanialszym pałacem.
- ↑ Błąd w druku; niedokończone zdanie.