Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Co to za szczęście, żeśmy znaleźli tę kolebę, mówiliśmy siadając po turecku. I poczęliśmy w myślach przechodzić koleje dnia przebytego.
Co to za szczęście, że dziś nie ma ani deszczu, ani wiatru!
Co za szczęście, żeśmy nie powpadali gdzie w jaką przepaść! I przed oczyma naszemi mignęła owa złowroga przepaść w lesie.
Po chwili milczenia spojrzeliśmy na naszych gospodarzy. Siedzieliśmy tak blisko siebie, że każdy z nas mógł resztę objąć jednym uściskiem. Starszy, już w wieku dość podeszły, patrzał trochę z podełba, zerkając oczyma, nad któremi się długie gęste brwi zwieszały. Poczęstowany garścią tytoniu, chciwie go schował. Młodszy, chłopak może piętnastoletni, patrzał nam w oczy tak szczerze i otwarcie, że sobie od razu zjednał naszą sympatję. Jego owalną cokolwiek zarumienioną twarzyczkę, okalały długie krucze włosy. Czarne i duże oczy jego świeciły łagodnie, a blask ich przyćmiewały cokolwiek tym lubym półcieniem długie ciemne rzęsy. Siedział w milczeniu, wciąż się jednak uśmiechając, jakby świadomy tego trochę komicznego położenia, że chociaż ludzie i tak blisko siebie siedzimy, nie możemy się jednak rozmówić..Daremne były w tym względzie wszelkie nasze usiłowania.
Niebawem upomniały się żołądki nasze o swe prawa; dotkliwy głód począł nam dokuczać. Towarzysz przypomniał sobie, że na wczorajszym noclegu zauważył, iż żętyca nazywa się po rumuńsku również żętyca. Przymówiliśmy się przeto o nią naszym gospodarzom, lecz coś mówili czyniąc ruchy, z których pojęliśmy, że takowej nie mają. Chłopak podał nam wodę, mówiąc appa. Towarzysz wyjął z torby dwie tabliczki czokolady; był to nasz cały zapas żywności, którym się podzieliliśmy po bratersku. Głód zresztą to już najmniejszy nieprzyjaciel, pocieszaliśmy się nawzajem.
Na myśl nam przyszedł Wawrzyniec i Iwan. O cyganie nie wiedzieliśmy nic zgoła, gdzie poszedł i co się z nim stało.
Gdzie oni są? Zapewne w staji, niespokojni o nas. A ta staja może ztąd gdzie niedaleko!
A gdybyśmy spróbowali szczęścia? Może nas przecież zrozumią i zawiodą do staji.
Niestety nie wiedzieliśmy nawet, jak się nazywa staja po rumuńsku. Całym zasobem naszych wiadomości z języka rumuńskiego było słowo żętyca. Poczęliśmy przeto to słowo raz po raz wymawiać, poprzedzając je przysłówkami (ou, ubi, unde (?), gdzie, hde, wo) — i wykonując pizytem różne ruchy, n. p. naśladując dojenie owiec.
W tem błysła w oczach chłopca jakby myśl jakaś nowa, bo rzekł zaraz z naciskiem:
Żętyca a vale, a vale! — przyczem rękami wskazywał kierunek.
Podchwyciliśmy skwapliwie to przez nas zaraz zrozumiane słowo i powtarzając a vale (w dolinie), chwyciliśmy chłopca za rękę, dając mu na migi do zrozumienia, aby nas tam prowadził i wsuwając mu do ręki parę szóstaków. Chłopiec oddał pieniądze staremu a sam począł, ku wielkiej naszej radości, szybko sobie przywiązywać do nóg kierpce. Wychodząc wskazał na latarkę, dając znak, aby ją zaświecić, co się zresztą samo przez się rozumiało. Żegnając się ze starym, opuszczaliśmy nie bez wdzięcznego wspomnienia tę naszą ciasną kolebę.
Na polu przejęło nas dotkliwe zimno. Z razu przewijaliśmy się przez kosodrzew ścieżką, która się wkrótce poczęła wzdłuż potoku zniżać i w końcu nas wprowadziła w lasy. Tutaj spuszczaliśmy się w ciągłych zygzakach, przechodząc często po pod jakieś skały i urwiska, a droga stawała się tak stromą, żeśmy się