My odpowiadając, życzyliśmy im dnia dobrego, dobierając słów ze znanych nam języków romańskich. Watah nas zrozumiał, bo powtórzył, cokolwiek inaczej wymawiając, mniej więcej:
Buna diua dumini.
Byli to ludzie dobrzy i spokojni, jak się o tem coraz lepiej przekonywaliśmy.
Powstając uczuliśmy, że nas trochę kości bolą od leżenia na twardej ziemi. Przed oczyma przesunęły się nam wszystkie wypadki dnia wczorajszego, a widząc się teraz w miejscu bezpiecznem, nad którem się pogodne niebo sklepiło, doznawaliśmy w pierwszych chwilach jakiegoś głębokiego wewnętrznego zadowolenia. Lecz gdzie są nasi? pytaliśmy się nawzajem, czyniąc różne domysły, a gdy długi czas nie było nikogo widać i na wołania nasze nikt nam nie odpowiadał, poczęła nas myśl niepokoić, czy oni tu przyjdą, czy się w ogóle znajdziemy i czy nie będziemy musieli w końcu odstąpić od zamiaru dalszego zwiedzania Pietrosu. W tem koło godziny dziewiątej usłyszeliśmy tuż za nami jakieś głosy, a obejrzawszy się spostrzegliśmy Iwana z cyganem.
— A gdzież Wawrzyniec? zapytaliśmy, czując przyspieszone bicie serca, bośmy przypuszczali, że się mu może co stało.
— Piszoł was szukaty, odezwał się Kostyn, wskazując na przeciwną stronę, gdzieśmy wczoraj po lasach błądzili.
— Kiedy nas począł szukać?
— Sehodnia wczes rano i dodał Kostyn, że mu mówili, aby tam nie szedł, bo my w staji być musimy, o czem się też w krotce potem od owczarzy dowiedzieli, ale Wawrzyniec wciąż mówił, że panowie poszli tamtą stroną, bo tam wczoraj w nocy widać było latarkę, a gdy nie chcieli iść za nim, sam poszedł.
— Gdzieżeście nocowali? zapytaliśmy Kostyna.
Kostyn począł opowiadać, że gdy dognał Wawrzyńca z Iwanem, szli z początku razem, lecz musieli bardzo powoli postępować, bo było już ciemno, więc droga po głazach trudna, Iwan wnet się im też zgubił po drodze, a na ich wołania nie odpowiadał; że potem światło latarki dostrzegli, a wtedy Wawrzyniec począł wołać, lecz weszli wkrótce między takie głazy, że już iść nie można było. Na dobitek złego przewrócił się Kostyn i tak sobie stłukł kolano (tu nam pokazał ogromny siniec pod kolanem), że jakiś czas nie mógł iść, a tymczasem znikło światło latarki. Wawrzyniec począł wtedy narzekać powtarzając swe obawy, aby się panom nie wydarzyła jakie nieszczęście, są bez ciepłego ubrania i pożywienia.
O ludzie polski! pomyśleliśmy w duchu.
Kostyn opowiadał dalej, że sobie potem nałożyli ogień, lecz że mało co spali, a gdy świtać poczęło, wołali na Iwana, z którym się w końcu odszukali. Wawrzyniec odłączył się potem zaraz od nich i poszedł na drugą stronę potoku. Kończąc, dodał jeszcze Kostyn, że Wawrzyniec przegryzł tylko kawałeczek chleba i nie chciał się w nocy okryć naszemi płaszczami mówiąc, że kiedy panowie biedują, to i on może trochę pobiedować.
— A co się z wami działo? spytaliśmy Iwana, który gęsto zapijał żętycę, nic nie mówiąc. Spostrzegliśmy, że rak Iwan jak i cygan byli bladzi i zmęczeni.
Iwan jął opowiadać głosem zaledwie już słyszalnym, że gdy zobaczyli, że my schodzimy potokiem i znać im dajemy, by oni również na dół schodzili, poczęli się zwolna zniżać. Później usłyszeli wołającego Kostyna, na którego też poczekali. Ten im powiedział, żeśmy poszli w dolinę i odtąd oni razem schodzili. Niebawem weszli w kosodrzew, z którym musieli się szamotać po ciemku i kończył Iwan: tam ja zahubył kresanie (kapelusz), taj zistał sia z zadu. Nakłałże ja potom watru taj szukał kresanie, doki ne najszoł. A Wawryneć z cyhanom
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/39
Ta strona została przepisana.