Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/42

Ta strona została przepisana.

na wysoko jeszcze nad nami zawieszone siodło, twierdził, że choćbyśmy nawet i przez siodło to jeszcze za dnia przeszli, to już jednak nigdzie do staji żadnej nie zdążymy tembardziej, że nam niewiadomo, jak tam z tamtej strony okolica wygląda i czy w ogóle jest gdzie jaka staja. Tu zaś jest miejsce równiejsze, więc najlepiej zanocować tutaj między kosodrzewem.
Był to jednak tylko mały wybieg z jego strony, albo opozycya podjęta tylko dla opozycyi. Zapomniał bowiem, że skoro tu możemy na wolnem polu między kosodrzewem nocować, to możemy to uczynić i z tamtej strony, w razie gdybyśmy staji nie znaleźli, bylebyśmy się już nie rozdzielali więcej; nadto nie potrzebowaliśmy tracić kilka godzin bezczynnie. Tym razem tłómaczyliśmy sobie jednak opozycyę Iwana i tem po części, że miał wyraz twarzy bardzo zmęczony. Widocznie musiał być ów jego tak bardzo wychwalany nocleg w kosodrzewie wraz z naszemi plaidami, nie tak wygodny, jak mówił.
Iwan nie sprzeciwiał się też już więcej, a widząc, że się zabieramy do zrobienia herbaty — środek najlepszy na znużenie w górach — prędko się udobruchał. Woda zakipiała prędko, bo w wysokości tak wielkiej (1,879m.), ciśnienie powietrza jest już dość znacznie mniejsze.
Wkrótce ruszyliśmy w pochód dalszy, omijając na lewo jezioro i pnąc się popod Rebri. Iwan podążył naprzód, szukając wygodniejszego przejścia i napominając nas, abyśmy się bardzo nad kwiatami nie zabawiali. Z tej strony jeziora rosła w wielkiej obfitości Wełnica (Eriophorum Scheuchzeri), której kitki jak z wełny, wyglądały niby porozrzucany w trawie biały puch ptasi. Wkrótce przeszliśmy po koleji jeszcze koło dwóch mniejszych jezior i niebawem poczęliśmy się piąć po głazach, idąc jak po schodach.
Słońce jeszcze świeciło, gdyśmy stanęli na siodle położonem około 2,050m. Rosła tu obficie, czołgając się po ziemi, malutka wierzba (Salix herbacea), zaledwie cal od ziemi odstająca, o listkach okrągławych; rósł Pierwiosnek najmniejszy (Primula minima), zaścielając gęsto ziemię swemi listkami soczystemi, z pomiędzy których kwiatki wychylały swe blado fioletowe oczka.
Iwan, który tu najpierwszy stanął, siedział spoglądając na dół. Na zachód wprost przed nami biegła długa głęboka dolina Drugusiu, w niższej swej części lasami zaczerniona, a której najwyższy zawiązek poczynał się tuż pod nami.
A co Iwanie, nie widać gdzie staji?
A oże wydko — i wskazał na daleki rąbek lasów.
Po chwili zobaczyliśmy daleko na prawym stoku przy granicy lasów pole zarosłe Szczawiem alpejskim, którego żywsza zieloność, jak z wiosną zazielenione łany, wyraźnie odbijała od otoczenia: niebawem spostrzegliśmy i staję.
Nie sposób tam dziś zajść, mówiliśmy między sobą, przypominając sobie wczorajszy wieczór. Lecz zniżmy się, abyśmy gdzieś w miejscu zaciszniejszem mogli przenocować między kosodrzewem.
I w pobliżu źródła lub potoku, dodał Wawrzyniec, mając na myśli swój urząd kucharski.
Zchodziliśmy dobrą godzinę na dół drogą przykrą, gdy wychodząc z uliczki kosodrzewiowej, zobaczyliśmy tuż przed sobą dość wielką kolebę, która jednak była zupełnie opuszczona. Bez namysłu rozlokowaliśmy się w tej kolebie, Iwan nałożył ogień, który jednak przed wybuchnięciem napełnił kolebę szczypiącym dymem, (rzecz najdokuczliwsza po małych stajach, szczególnie gdy trzeba kosodrzewem palić); Wawrzyniec nastawił garnek z wodą, aby ryż zagotować, a w którym później po wyparzeniu, miała woda na herbatę zakipieć; cygana wysłaliśmy, aby kosodrzewu do podścielenia narąbał, do czego się ze wstrętnem lenistwem