Mimo już dość znacznej wysokości, w jakiej byliśmy, pojawiały się jeszcze miejscami świerki w małych grupach, niejako osada na wolnych od kosodrzewu miejscach. Prawda, że były skarłowaciałe, niektóre miały u góry korony poschnięte, lecz nie można im było odmówić drzew charakteru. Zbliżywszy się do skał, podążyłem ku nim z towarzyszem, podczas gdy tamci posuwali się cokolwiek niżej równolegle z nami. Ściany skał wznosiły się często prostopadle i podobne były do wiekiem zaczernionych ogromnych kamienic. Tu i owdzie kuł sobie w skałach drogę potok. Widać po zagłębieniu się jego łożyska jak już dawno pracuje nad tem; mimo to jednak tu i owdzie jakby z lenistwa, zeskakuje ze skały i dopiero niżej prowadzi dalej swą robotę.
Z zadartą do góry głową śledziliśmy po ścianach prostopadłych. Z ich szczelin zwiesza się tysiące kwiatów, jakieś niewidziane rośliny kiwają do nas główkami zdaleka. Lecz jak się tam dostać? Potrzebaby być chyba ptakiem, lub mieć wysoką drabinę. I patrzałem w górę jak lis na niedojrzale winogrona. Mimo to udało mi się jednak dostać jednę z tych rzadkich, a takie niedostępne miejsca zwykle zamieszkujących roślin. Była to Syphyandra Wanneri z rodziny Dzwonków. Jej dzwonki były już przekwitłe, lecz wielkie rozpostarte kielichy zwieszały się jak gwiazdki, a liczne dość długie i delikatne jak papier welinowy liście, otulały ją obficie. Upatrzywszy jeden z najniżej zawieszonych okazów, wydostałem go ostrzem toporka, stanąwszy jedną nogą na ramieniu towarzysza, a drugą wsunąwszy w szczelinę skały.
I tak przewijaliśmy się zboczami skał, zbierając i notując żwawo, a przejścia były gdzieniegdzie tak wąskie, żeby się był człowiek z chęcią przylepił do skały, wzdłuż której, wycierając ją odzieniem, potrzeba się było właśnie przesuwać. Miejscami leżały ukośnie u podnóża skał ogromne, gładkie i jakby w ziemię wrosłe płyty kamienne, wieńczone brzegiem bujną różnobarwną roślinnością. Podobne one były do powalonych na bok stołów, z których pozsuwały się bogate nakrycia i wielkie bukiety kwiatów.
Po południu stanęliśmy na zachodnim grzbiecie Pietrosu w wysokości około 1,880 m. i zajrzeliśmy znowu na północne jego stoki, na których podnóża widna była Borsa. My i Wawrzyniec stanęliśmy pierwsi na grzbiecie. Iwan zbliżał się zwolna lecz statecznie, cygan tuż za nim ledwie ruszał nogami, utykając co chwilę o głazy. Cygan wyglądał jak zrujnowany; oczy mu podsiniały, a czarny ich kolor przybrał jakiś dziwny, szklanny połysk.
On może nigdy w górach nie był, mówiliśmy, patrząc na cygana, a jeśli był, to chyba gdzieś na Piatra, albo skąd jeszcze może tego samego dnia wrócił do Borsy z gośćmi. Przypomnieliśmy sobie, że nam opowiadał Schmied, który jednak sam nie był jeszcze na Pietrosu, że się na tę górę bardze rzadko kto wybiera, lecz że zawsze można jeszcze tego samego dnia powrócić ze szczytu co się nam jednak teraz niemożebnem wydało. Co do cygana byliśmy nawet zadowoleni, że będzie miał na przyszłość nauczkę, aby się nie podejmował spraw, na których się nie zna.
Po chwili poczęliśmy znowu mówić o planach na dzień jutrzejszy, które rozbieraliśmy już wchodząc na grzbiet. Pragnąłem zwiedzić jeszcze jutro część północnych stoków, dotrzeć do owego jeziora u podnóża przepaści, w którą przed wyjściem na Pietrosu spoglądaliśmy, przypuszczając, że tam znajdę jeszcze piękne nowe rośliny.
Towarzysz sprzeciwiał się temu, powątpiewając, abym znalazł jeszcze jakie nowe rośliny, ze względu na taką ilość zebranych już roślin i zwracając uwagę na to, że żywności mamy już bardzo mało, ubranie i buty nadszarpane; siły wprawdzie
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/44
Ta strona została przepisana.