nam nadspodziewanie wytrwale służą, lecz trzeba pamiętać jeszcze o uciążliwym powrocie. Wawrzyniec przychylał się również do zdania towarzysza. Upierałem się jednak wciąż jeszcze przy swoim zamiarze. Chleba już wprawdzie nie mamy, lecz mamy ryż, który nam od biedy dostarczy żywności jeszcze na dzień, choćbyśmy do żadnej już stacyi nie trafili. Buty wprawdzie grożą rokoszem, lecz możemy iść ostrożniej, a potem damy je naprawić w Borsie; aby zaś siły trochę zaszanować, a zarazem zbliżyć się ku Czarnohorze, to zamiast wracać popod Torojagę przez Lunca ciasa, okrążymy ją na Wyszów, jadąc wózkiem do Suligułu.
To swoją drogą potrzeba będzie tak zrobić, odezwał się towarzysz; ty tam na Lunca ciasa już i tak nie masz żadnego interesu.
Hej, czyście nie stłukli garnka, zawołał przestraszony Wawrzyniec, który na naszą propozycyę, aby sobie ulżył trochę ciężaru, oddając przynajmniej garnek z woreczkiem ryżu cyganowi, tylko z pewnem wahaniem z nim się rozłączył.
Cygan dźwigając się zwolna i stękając sięgnął do biesiag i doniósł, że garnek się rozbił.
Cóżeście też najlepszego zrobili, w czemże będziemy gotowali! mówił Wawrzyniec.
Teraz musimy już wracać, rzekł towarzysz. Bez garnka to tak jakbyśmy ani ryżu ani herbaty nie mieli.
Potrzeba było wracać. Zchodząc, zanotowałem wiele roślin, lecz ani jednej nowej, co mię po części pocieszało, że nie zostajemy tu jeszcze przez dzień jeden. Zwolna począł się nam szczyt Pietrosu w całości odsłaniać, pod którym spostrzegliśmy teraz bielący się z daleka płat śniegu. Mimo późnego już lata spodziewaliśmy się, że tu i owdzie po przepaściach natrafimy jeszcze na resztki śniegów; tymczasem tylko w tem jednem miejscu śnieg widzieliśmy, który zapewne zginąć musiał, nie doczekawszy się nowego. W Tatrach napotyka się w tych wysokościach częściej i więcej śniegów, lecz są one o 1½ stopnia geograficznego dalej na północ wysunięte niż Alpy Rodneńskie i tworzą jedno wielkie zbite gniazdo gór.
Zbliżywszy się do granicy lasów, spostrzegłem kilkanaście pięknych drzew limbowych. Szczekanie psów, dało nam do poznania, że się gdzieś blisko staja znajduje; rzeczywiście ukazała nam się wkrótce, w której nasyciliśmy trochę nasze zgłodniałe żołądki. Tutaj nadmienić muszę, żeśmy nigdy za nic nie pozostawali po stajach dłużni i że wszędzie, począwszy od Czarnohory aż potąd, wzbraniali się zawsze owczarze powiedzieć, co im się należy, choć prawie bez wyjątku nie żywili nigdzie względem nas zamiarów zdzierczych.
Watah, gdyśmy się z nim żegnali, mówił, śmiejąc się i wskazując na nasze kolana. Zrozumieliśmy go i zapamiętali słowa: dumini rosterkatu (rozdarte) pantalonu, co nam zresztą nie było nowiną.
Poczęliśmy teraz zchodzić ścieżką leśną. Cygan, jakby sobie był znowu przypominał właściwą swą rolę przewodnika, wysunął się naprzód. Lecz przeznaczone mu było jeszcze raz pobłądzić, wskutek czego wpędziliśmy się w wyłomy. Tym razem przebrała się nam już miarka cierpliwości i złajaliśmy cygana, jak on śmie się do przewodniczenia porywać, nie znając nawet drogi ze staji do Borsy. Cygan wymawiał się, że wyłomy musiały dopiero niedawno ścieżkę zawalić, lecz już nie puszczaliśmy go naprzód. Dopiero w Borsie, dokąd o zachodzie przybyliśmy, wysunął się znowu naprzód i zaprowadził nas najkrótszą drogą do Schmieda, gdzie przenocowaliśmy.
Następnego dnia poczęliśmy zaraz zrana szukać wózka do Suligułu. Sto żydków otoczyło nas zaraz, pytając, czy nam czego nie trzeba. Należy prawdziwie
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/45
Ta strona została przepisana.