nie ma tego powolnego przejścia od lata do jesieni, jak w nizinach. Tam jeszcze długi czas się wszystko zieleni, aż z nastaniem przymrozków przybiorą góry nagle wejrzenie późnej jesieni.
W pół drogi do Wyszowa minęliśmy Mojszyn, po rumuńsku Moisciu, podobny znpełnie do Borsy i jeszcze było dość daleko do południa, kiedy się do Wyszowa zbliżyliśmy. Zdaleka już zapowiadała się mile wieża kościoła, a na wstępie do miasteczka powitały nas akacye w szeregach przy drodze. Jest to Wyszów górny, po rumuńsku Visieu de susu: za nim w niewielkiej odległości leży Wyszów średni: Visieu de medilocu, a za tym, w tej samej prawie odległości, Wyszów dolny: Visieu de josu. Po węgiersku zowią się te miasteczka w tym samym porządku: Felsö Vissó, Közép Vissó, Alsó Vissó.
Największym jest właśnie Wyszów górny. Niewielkie to miasteczko, główną ulicę z małym rynkiem ma dość czystą i pokaźną; kilka piękniejszych piątrowych domów, kościół murowany dość wielki w środku miasteczka, a tuż zaraz obok niego stoi wielka murowana bóżnica, z napisami hebrajskiemi na zewnątrz. Z boków, niejako na przedmieściach, weselą tu i owdzie wzrok miłe domki wśród pięknie utrzymanych ogródków. Cały handel spoczywa w ręku żydów, których tu jest zdaje się najwięcej. Niemców jest dość wiele, lecz nie mogliśmy dostać od nich koni, mimo, żeśmy z usłużnym jakimś Niemcem prawie całe miasteczko oblecieli. Wszystko bowiem wyruszyło w pole na roboty. Musieliśmy wziąć żydka, targując się jednak do upadłego, co przecież skutku nie miało, bo żydzi byli w zmowie i tak oni na swojem postawili.
Wyszukaliśmy zajazd chrześcijański, w którym gospodyni, jak się potem z rozmowy dowiedzieliśmy, mówiła następującemi językami: rumuńskim, niemieckim, węgierskim, ruskim i czeskim, którego się od męża swego, pochodzącego z Czech, nauczyła. Na nasze zdziwienie odpowiedziała, że tu prawie wszyscy wykształceńsi ludzie mówią najmniej czterema językami. Istna to polyglotów kraina.
Wracając z gonitwy za końmi, spostrzegliśmy w sieni zajazdu następującą scenę. Wawrzyniec i Iwan stojąc, rozmawiali coś z sobą, a Wawrzyniec podając rękę Iwanowi, nachylił twarz do pocałowania i obaj się serdecznie ucałowali i uścisnęli. Niemi świadkowie tej sceny, zbliżyliśmy się uradowani do nich, a Wawrzyniec ze wzruszeniem opowiadał, że już znowu między niemi zgoda, a Iwan powtarzał „ta na szo nam sia swaryty.“ Przypomnieliśmy sobie teraz na nasze przyrzeczenie uraczenia ich, gdy szczęśliwie wrócimy z Alp Rodneńskich i kazaliśmy podać spory gąsiorek wina. Wychyliliśmy naprzód zdrowie króla jegomości Pietrusu, którego Wawrzyniec nazywał najczęściej Pietrosa, zaś Iwan zawsze Pietrosz. Nazwa Wawrzyńcowa była zupełnie w duchu mowy polskiej, tak, jak się mówi: Łomnica, Bystra, Łysa i t. d. Potem piliśmy zdrowie każdego z nas po koleji, aż w końcu Wawrzyniec i Iwan wychylili kubki jeszcze raz na wzajemną zgodę. I pił Mazur i Rusin, ściskając sobie dłonie, a obaj byli z pod ciemnej gwiazdy.
— I wy dobrzy, lecz i my niegorsi, — powtarzali sobie na przemiany.
Wkrótce siedliśmy na wózek i zaraz za Wyszowem skręciliśmy na północny wschód i niebawem wjechaliśmy w dolinę Riu Vaser, którą niedawno powyżej na przestrzeni między Suligułem a Makarlau pieszo przebyliśmy.
Byliśmy w nadzwyczajnie wesołem usposobieniu, niby żołnierze powracający ze zwycięskiej potyczki. Gdy nam ostatnie domy poznikały, poczęliśmy śpiewać. Naprzód szły raźne Krakowiaki, z pomiędzy których kilku wyuczył nas Wawrzyniec, potem Kołomyjki ku wielkiej uciesze Iwana, który nigdy nie śpiewał, lecz dobrze grał na piszczałce; później pieśni patryotyczne. Z koleji wreszcie przyszły
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/47
Ta strona została przepisana.