Nazajutrz ruszyliśmy tą samą mniej więcej drogą, jak poprzednio, na przełęcz Suligułu. Tu został Wawrzyniec i Iwan, a ja z towarzyszem podążyłem na Czywczyn, lecz z innej strony niż poprzednim razem. Zebrałem jeszcze dość wiele pięknych roślin i tak Tojad morzymord (Aconitum Authora) o kwiatach żółtych podobnych kształtem do czapki frygijskiej, Przewiertnik długolistny (Bupleurum longifolium), którego drobne kwiatki kryły się w dość wielkich okrywach liściastych, a tak okrywy te, jak i długie liście i w ogóle cała roślina nabiegła była kolorem czerwonawym.
Na szczycie było bardzo spokojnie i ciepło, jakby nam był chciał Czywczyn wynagrodzić swe pierwsze niegościnne przyjęcie. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi między Alpami Rodneńskiemi, a Czarnohorą i tak kształty pierwszych jak i drugiej mogliśmy teraz do woli podziwiać. Przed nami na zachód ciągnęło się wysokie pasmo gór, na których południowem podnóżu leży Ruska Polana (Rusz-polyana). Pasmo to biegnąc mniej więcej równolegle z Czarnohorą, jest jednak od niej niższe i leży całe na Węgrzech. A zresztą, gdzie spojrzeć góry i góry, po większej części średniej wysokości, a tylko na północny wschód i wschód widać równiny koło Śniatyna i Czerniowiec.
Już się słońce dość zniżyło, gdyśmy ruszyli działem granicznym między Galicyą a Węgrami, kierując się ku Czarnohorze. Szliśmy odtąd wciąż tym rozległym światem połonin, który się tu w całej pełni rozwinął. Wydłużone szerokie grzbiety zarastają wszędzie jednostajnie trawy, z rzadka przetykane barwniejszemi kwiatami, z pomiędzy których najwięcej się odszczególnia Pomornik lekarski (Arnica montana) o dużym żółtym kwiecie i liściach kształtu podługowatego, tudzież Wężymord purpurowy (Scorzonera purpurea), również o kwiecie samotnym lecz o listkach wąskich, długich jak u trawy.
Koło wierzchołka Budyowskiej już się dobrze ściemniło, lecz nie myślimy jeszcze zchodzić na nocleg do której ze staj, co się w rozproszonych szeregach ciągną górnym rąbkiem lasów. Droga tak przyjemna, prawie równa! Granica lasów trzyma się wciąż w niewielkiej i prawie stałej wysokości brzegu szerokich grzbietów połonin, a lasy nie wychodzą nigdzie na grzbiety, jakby szanując prawa człowieka, który sobie tu na szeroką stopę założył gospodarstwo owczarskie. Coraz ciemniej, lecz miliony gwiazd pokryły jakby rosą brylantową pogodne niebo i rozlewają do koło to słabe, lecz tak urocze światło. Mimo, że widzimy gwiazdy, tam niżej już pod poziomem naszego wzroku, zapominamy nieraz, że idziemy krainą górską. Zdaje się nam, że podążamy jakimś lekko sfalowanym krajem. Z pagórka na pagórek, a tak wszystkie one między sobą podobne; niby stepy, nigdzie drzewa lub krzaka nie widać. Przechodzimy koło samotnego krzyża, przed którym się nabożnie Wawrzyniec i Iwan żegnają. To mogiła jakiegoś owczarza, którego śmierć aż tu na połoninach wyszukała.
Podążamy w milczeniu przejęci wspaniałością świata, tylko trawa pod stopami szumi: a zresztą cisza, taka cisza!
„Stójmy! — Jak cicho! Słyszę ciągnące żurawie,
.................
W takiej ciszy tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy. — Jedźmy! nikt nie woła“.
Dziwna to rzecz, odezwał się towarzysz, przerywając długie milczenie, iż z samych gwiazd na tyle światła wychodzi, że widać jako tako na parę kroków przed sobą i że nawet grzbiety i czubki o formach tak gładkich i zaokrąglonych już się nam dość zdaleka temi ciemniejszemi zarysami zapowiadają.