Podążyliśmy jeszcze na szczyt Tomnatka Małego 2,018 m nad p. m. wzniesionego, który jest jednak o niespełna 30 metrów wyższy od Tomnatka Wielkiego. Tą ostatnią nazwą oznaczają Huculi część rozłożystego pogranicznęgo grzbietu, bez wybitniejszego czuba, a do którego Tomnatek Mały, zwany także Gutin Tomnatek, z wydatniejszym swym wierzchołkiem przypiera od południa. Już się dobrze ściemniło, gdyśmy dochodzili na szczyt Tomnatka, przedzierając się przez gęste mgły. Na szczycie samym nie było jednak mgły, a księżyc na nowiu oświecał wspaniały obraz. Jak daleko oko sięgało, zakrywały ziemię gęste mgły, posrebrzane blaskiem miesięcznym; tylko tu i owdzie wychylały się, jak poczerniałe skały z morza, czubki najwyższych szczytów Czarnohory. Zdawało się nam, że gdzieś z innych światów zbliżamy się do ziemi, odzianej w gęste mgły, nie przeczuwając jeszcze, co się pod niemi kryje.
Schodząc, przebiliśmy się znowu przez warstwy mgły i zeszliśmy na nocleg do staji (szałasu), na połoninie Tomnatka Małego.
Poranek następny był z razu zupełnie pogodny. Lekki wiatr wiał teraz od południa; jakieś duszne gorąco panowało w powietrzu, a z ziemi, rozgrzanej słońcem, podnosiła się ciepła wilgotna para. Wszystko zdawało się zapowiadać rychłą burzę, której jeszcześmy nie zaznali na Czarnohorze, której jednak mimo to pragnęliśmy, uważając ją za zapowiedź zmiany w powietrzu i ustania już tak długich słotnych czasów. I w rzeczywistości poczęły się nagle, jakby z ziemi wyrosłe, pojawiać nad Czarnohorą okrągławe chmury, które gromadząc się coraz gęściej, stawały się groźniejsze. Okrążaliśmy Tomnatek Mały wzdłuż granicy lasów i zbliżaliśmy się obecnie do zachodniej jego kotliny. Chmury czarne, jak lawa, wisiały nad nami i chwilowo zapanowała cisza w powietrzu. Potem nagle, jakby jakie zamieszanie powstało w naturze, zerwał się gwałtowny wiatr jak huragan i grube krople deszczu poczęły padać koło nas, jakbyśmy byli w ogniu tyralierskim. Myśmy się wtedy już kryli pod gęsto zagałęzionym świerkiem, na brzegu lasu.
Wiatr z każdą chwilą się wzmagał. Z lasów dochodził szum żałosny i słychać było łomot walących się drzew. Wiatr wpada w gęstwiny kosodrzewu; te świszczą lecz zdają się nieruchome; uderza wyżej w zarośla olszynowe po skałach, olsze trzepią strwożone listkami a smukłe jarząbki ponad niemi wyginają się na wszystkie strony, jakby cierpiały piekielne katusze. Niebawem zahuczał ponury grzmot, jeden, drugi, potem coraz częściej, już prawie bez przerwy grzmi a doliny głośnem wtórują echem. Deszcz lunął teraz ulewny i tak się ściemniło, jakby ziemia włożyła na siebie grubą żałobę, płacząc nad potopem, który pochłonie jej twory. W tem jakby się były chmury rozdarły i przez otwór wypadła rażąca jakaś światłość, zadrgało powietrze światłem przenikliwem i ziemia jakby trafiona w samo serce, wstrząsła się od gwałtownego uderzenia piorunu i góry zdawały się podskakiwać na swych podstawach. Piorun uderzył gdzieś w niedaleki szczyt skały i już huk przebrzmiał, a jeszcze sypały się odłamane piorunem kamienie, jakby tam olbrzym jaki ciskał je na dół. Deszcz stał się ulewniejszy, a wciąż grzmiało, aż niebawem zadrgało znowu powietrze tem rażącem światłem elektrycznem i piorun uderzył gdzieś już w dalszy jakiś szczyt i rozległ się znowu tak potężny huk jakby jaki planeta zbliżył się dp ziemi i bombardował ją z miliona dział.
Dziwna rzecz, że ile razy zaskoczy człowieka burza w górach, zawsze mu się zdaje, ze piorun uderzy właśnie w to miejsce, w którem się ukrył; jak gdyby był jakimś magnesem dla piorunu i jak gdyby do koła nie wynosiły się miljony drzew, a wyżej skały kończaste i wysokie szczyty.
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/6
Ta strona została przepisana.