kimś dziwnym chaosie, aż w końcu znowu nas gęste mgły owiały, deszcz znowu rzęsiściej lunął i zrobiło się jeszcze ciemniej, niż poprzednio.
Szliśmy już dość długi czas, gdy tuż przed sobą spostrzegłem ów rzadki gatunek górskiego Czosnku (Allium Victorialis), o liściach stosunkowo wielkich i szerokich, kształtu podłużno owalnego. Rósł tylko w kilku okazach i to płonnych, gdyż nie miał łodyg kwiatowych. Spojrzałem na aneroid pod płaszczem; wskazywał tylko o 2⋅2 milimetra większe ciśnienie powietrza, jak na Tomnatku Wielkim, a zatem byliśmy tu zaledwie o kilkadziesiąt tylko metrów niżej. Zapytałem Iwana o nazwę miejsca, gdzieśmy byli.
— Se sa? — zapytał się Iwan, — se je hrebet meży Brebeniesku a Munczelom.
A więc minęliśmy już Brebenieską, która na tej przestrzeni jest najwyższą 2,039 m., a zbliżaliśmy się do szczytu Munczela. Na dalsze me zapytanie, odpowiedział Iwan, że stoimy na terytoryum połoniny Łemskiej.
I znowu podążaliśmy w milczeniu długi czas, aż nagle poczęliśmy się ostro zniżać. Opuszczaliśmy widocznie grzbiet graniczny, który będąc równym i wciąż prawie w tym samym utrzymując się poziomie, mimo swego bardzo wysokiego położenia, stanowi rzeczywiście wygodne (szczególnie w czas pogodny) przejście przez Czarnohorę i zarazem dowodzi, jak wysoko są jej siodła położone, nad które tylko niektóre szczyty więcej znacznie się wznoszą.
Roślinność całego grzbietu jest przeważnie jednostajną i podobną do owej, jaką na szczycie Howerli widzieliśmy. Najpiękniejsze ogrody kwiatów kryją się trochę niżej, po skałach i głębokich kotlinach.
Wkrótce potem wyszliśmy z objęć chmur i mgieł i przed nami odsłoniła się górna część ponurej, szczególnie teraz pod ciemnym dachem chmur dżdżystych, doliny Dzembronii, którą już znaliśmy z kilku poprzednich wycieczek.
Mimowoli wyrwał się nam teraz okrzyk podziwu na talent Iwana w przewodniczeniu w taki czas mglisty. Gdyśmy się zbliżyli do górnej granicy lasów, stanęliśmy na chwilę pod świerkiem i poczęstowali Wawrzyńca i Iwana cygarami. Iwan odezwał się po chwili, z widocznem zadowoleniem i pewną dumą:
— A szo, lipsze ja znaju prowadyty, jak Kostyn? A szoby to buło, kołyby nas buła prysiła, szo ni daj Boże, taka jak teper mraka tam u tym Pietroszu? Ta bułybyśmo zahynuły wsi razom.
Szliśmy potem znaną nam już drożyną leśną i późnym już dość wieczorem stanęliśmy w domu, a więc o dzień wcześniej, jak pierwotnie zamierzaliśmy.
Przez następne dwa dni pakowaliśmy się i przygotowywali do podróży. Nadszedł w końcu dzień 13go września, w którym mieliśmy Czarnohorę opuścić; dzień był pogodny. Zaraz z rana nasz gospodarz, który nas miał odwieść do Kołomyji, począł składać i wiązać rzeczy nasze do siodeł koni, gdyż na wóz mieliśmy wsiąść dopiero po tamtej stronie Stepańskiego Gronia, na Krasnym Łuhu. Gdyśmy już opuszczali domostwo Michajłów, żal nam się zrobiło tych poczciwych ludzi, tej naszej izby, w której wprawdzie nie wiele czasu spędziliśmy, lecz się już w niej tak swojsko czuliśmy. A ten widok za domem, tak już znany, a jednak zawsze miły, na ten piękny i wyniosły Smotreć, co tu stoi, jak na straży! Tam niżej Dzembronia sznmi, jakby nas namawiała, abyśmy jeszcze nie odjeżdżali.
Znajomi Dzembronianie pozchodzili się pożegnać się z nami. Lubili oni, gdyśmy w domu byli, zgromadzać się nieraz w naszej izbie, aby trochę pogawędzić, przypatrzeć się naszemu zajęciu, a z czasem, gdy już do nas nabyli zupełne zaufanie, poczęli się i nieraz radzić w swych sprawach natury więcej prawniczej. Lud bowiem, jak wszędzie ma zawsze swoje procesy, byleby tylko nie z obcym
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/60
Ta strona została przepisana.