żywioły! Ponieważ zachowywali się bardzo cicho i skromnie, przeto nam nie przeszkadzali i my radzi byliśmy posłuchać nieraz ich rozmów. Polubili oni także Wawrzyńca i często go otaczali, a on im coś prawił i tłómaczył tym swoim zawsze jeszcze bardzo łamanym ruskim językiem. Od czasu do czasu podejmowaliśmy ich kawą lub herbatą, a Wawrzyniec dzielnie nam wtedy dopomagał do robienia honorów w domu. Mimo jednak, że z czasem takie zupełne zapanowało w nich zaufanie do nas i już dawno zapomnieli podejrzywać nas o zamiary inżynierskie, to jednak nie wyjawialiśmy im, do czego nam właściwie służyły aneroidy. Przypuszczaliśmy bowiem, że może nie zrozumieją dobrze istoty rzeczy, a takiem późnem tłómaczeniem się damy im może także tylko powód do jakich wątpliwości lub do nieuzasadnionych podejrzywań. Wawrzyniec wtajemniczony we wszystko, milczał jak zaklęty. I tak cel aneroidów pozostał dotąd tajemnicą w Dzembronii. Lecz czas już ruszyć w drogę! Zegnamy i ściskamy dłonie liczne ze wszystkich stron nam podawane, odbieramy błogosławieństwa na podróż i zwolna się oddalamy, a niebawem okryła się nam gromadka poczciwych Dzembronian za gajem olszynowym (Alnus incana), który w zbitym szeregu ciągnie się tu wzdłuż Dzembronii wód. Za małą godzinkę byliśmy na wierzchu Stepańskiego Gronia 1,137m. Czarnohora jakby na pożegnanie była cudownie wypogodzoną. Zanim poczęliśmy się spuszczać na drugą stronę, jeszcze się nam wyrwały słowa:
Żegnaj, do widzenia! potężna Czarnohoro,
Obyś była tak piękną, jak dzisiejszą porą,
Gdy znowu tu będziemy, by twych roślin światy
Badać dalej i poznać twe w całości szaty.
Na Krasnym Łuhu siedliśmy na wózek i dzielna para hucułków uniosła nas szybko. W Zabiu chcieliśmy odwiedzić z pożegnaniem pana Gregorowicza, lecz odjechał był do Kołomyji. Na poczcie zastaliśmy kilka listów i plikę gazet, których najświeższe numery donosiły właśnie o pierwszych dwóch dniach pobytu Cesarza w Krakowie. Przeglądaliśmy przeto z ciekawością gazety po drodze. Zaraz za Żabiem skryły się nam ostatnie szczyty Czarnohory i odtąd jużeśmy jej nie widzieli. Zajechawszy bowiem do Kołomyji spostrzegliśmy, że się w stronie Czarnohory znowu zachmurzyło.
Po drodze mijaliśmy spieszący ze wszystkich stron lud w malowniczych strojach do Kołomyji na przyjęcie Cesarza, który tam był na 15go Września oczekiwany. Było więc bardzo rojno i strojno na drodze.
Nasz Michajło składał ciągłe dowody swej troskliwości o nas i zapobiegliwości. Zaraz na pierwszym popasie częstował nas swemi przysmakami, które mu żona obficie przygotowała na drogę. Był to jednak z jego strony tylko dowód gościnności; jego troskliwość i wielka uwaga na wszystko objawiała się w innym kierunku w prawdziwie rzadki sposób. Przestrzegał, gdy droga była gorszą, prosił nas nieraz zsiąść, gdy droga była spadzista, zaglądał często, czy się nasze siedzenia nie popsuły, poprawiał na wozie i t. d. Na przestrzeniach mniej stromych, zeskakiwał i biegł obok wozu, a wtedy byliśmy nieraz w strachu o niego, aby go wóz nie przyparł do ściany góry, pod którą tuż przejeżdżał. Lecz Michajło, choć człek dobrej tuszy i przysadkowaty, wspierał się ramieniem o bok wozu i z iście góralską zwinnością wyciągnięty poziomo biegł stopami po stoku góry, niby leżał a przecież biegł.
Wogóle jest droga, choć nieźle utrzymana, od czasu, gdy się za Krzyworównią zjeżdża z dość wysokiego grzbietu do doliny Rybnicy (przed Jaworowem), z której się następnie od Sokołówki wjeżdża w dolinę Riczki — aż po sam Kosów niebezpieczną. Pomijając zjazdy bardzo strome na wielu punktach, gdzie się nie-