wielką jest różnica między polskim a ruskim językiem. Dodać jednak trzeba, że mowa Hucułów nawet i dla takiego, który nie źle mówi po rusku, jest zrazu cokolwiek niezrozumiałą z powodu licznych lokalnych wyrazów i prowincyonalizmów, a podobnie, jak i polscy górale, mają oni wiele swych odrębnych wyrazów.
Byliśmy już niedaleko szczytu, gdy lekki deszcz począł padać i niebawem całe niebo zasunęło się chmurami. Może znowu będzie słocić? pytaliśmy się zasmuceni. Chodźmy jednak naprzód. Chmury idą wprawdzie nisko, lecz są takie jakieś przejrzyste. Nadto dmie silny wiatr, móże je rozpędzi. Rozmawiając tak z towarzyszem, wysunęliśmy się z za skały, aby zobaczyć, co Wawrzyniec i Iwan porabiają. Wawrzyniec szedł zwykle środkiem, utrzymując styczność między nami i Iwanem. Teraz go jednak widać nie było, tylko wielki biały parasol nadęty jak balon, pozwalał się domyślać, że się pod nim Wawrzyniec kryje.
Parasol ten kupiliśmy w Krakowie, wybierając jak największy, w przekonaniu, że jeźli nas na otwartem miejscu zaskoczy kiedy w górach słota, zaimprowizujemy z niego namiot, pod którym się wszyscy skryjemy. Pokazał się jednak niepraktycznym, gdyż mimo swych znacznych rozmiarów, nie chronił nas z boków przed deszczem, a gdy nadto ziębliśmy stojąc na miejscu, przeto woleliśmy się poruszać chociaż wśród deszczu.
Używał go zwykle tylko Wawrzyniec, lecz i jemu wkrótce się naprzykrzył, więc postanowiliśmy nie brać go więcej z sobą.
Zawołaliśmy Wawrzyńca, który w fantastycznem ubraniu, przy twarzy ogorzałej i olbrzymim parasolu, żywo przypominał ze wspomnień młodocianych sympatyczną postać Robinsona Kruzoe.
Niebawem ustał deszcz, a w krótce i błękit uśmiechnął się do nas z pomiędzy chmur. Zwiększał się on coraz bardziej, a kiedy na szczycie Turkułu stanęliśmy, już chmur nie było nad Czarnohorą. Uradowani rozłożyliśmy się w zaciszu wśród głazów, chroniąc się od wiatru, który od północy dął silnie. Ustawiwszy aneroid, poszedłem zapoznać się z florą szczytu Turkułu.
Tuż zaraz pod szczytem w miejscu skalistem ujrzałem bujny ogródek kwiatów alpejskich. Tysiące Dzwonków (Campanula rotundifolia i alpina) chwiało swe nadobne niebieskie główki, całując ukradkiem śnieżystą Sasankę (Anemone alpina). Między niemi rozsiedliła się cała rzesza drobnych Przetaczników (Veronica Baumgąrteni), a z brzegu niby na straży stał sztywny Jaskier (Ranunculus Thora) co swój duży liść przewiesił przez środek jak tarczę, i wielooki Łomikamień (Saxifraga Aizoon) ścielący sobie liczne wianki pod stopy. Po nad niemi niby starszyzna wznosi się poważny Tojad vulgo Omiazg (Aconitum Napellus), miga złotym kołpakiem smukły Zawilec (Trollius europaeus). Tuż obok Pomornik lekarski, mieniący się też czasem Kupalnikiem (Arnica montana), celuje prosto w niebo swem wielkiem okiem a Bodziszek (Geranium silvaticum) zazdrośnie spoziera z pod oka. Lecz otóż i ten włóczęga tu, Brodawnik mleczowy, słusznie także nazywany Podróżnikiem pospolitym (Taraxacum officinale), co się aż z dolin tu przywlókł, aby się pożywić przy sutym stole biesiadników górskich! Ci jednak gościnni, nie odpychają natręta.
Chodziłem tak dokoła szczytu, zbierając i notując rośliny, a tymczasem coraz się piękniej robiło i wiatr na sile tracił. Odczytawszy aneroid ustawiony na szczycie, który o godzinie 3 wskazywał 604⋅3 milimetrów ciśnienia, przy temperaturze wewnętrznej 11.7° C., zaś temperaturze powietrza 6⋅7° C., wróciłem do towarzyszów i poczęliśmy przeglądać mapę. Na mapie specyalnej, wykonanej niedawno
Strona:Hugo Zapałowicz - Z Czarnohory do Alp Rodneńskich.djvu/8
Ta strona została przepisana.