Strona:Hugo Zapałowicz - Zdarzenie w Tatrach.djvu/3

Ta strona została przepisana.
—   46   —

kowatą knrą. Nieraz jednak poszliśmy na »wieś« i do owej traktyerni, podziwiając czystość chat, względną zamożność ludu i taki niebywały podówczas zbytek jak miejska traktyernię na wsi.

(Rysunek Walerego Eljasza Radzikowskiego przedstawia Szymona Tatara z lat poprzedzających opowieść).

Na wycieczki, nawet małe, prowadził nas zawsze Szymon Tatar, niezrównany humorysta i przewodnik. Humor jego, nieraz trochę rubaszny, lecz zawsze szczery, żywy i zachowujący miarę, podawał nam w szatach komizmu myśli ludu tatrzańskiego, jego uczucia, zwyczaje, wierzenia i zamiłowania, szczególnie do awanturniczości turystowsko-myśliwskiej — słowem odsłaniał nam całą duchową sferę tego ludu; podczas gdy jego wielkie doświadczenie jako przewodnika uczyło nas, jak wspinać się po skałach, jak brać różne przeszkody, i zapoznawało nas z nazwiskami różnych wielkości w rzeszy tatrzańskich szczytów.
Już nas był oprowadził po okolicy Nosala, Kuźnic, Kalatówek, Białego, Strążysk itd., gdy pewnego dnia popołudniu oświadczył nam, że nazajutrz pójdziemy na całodzienna wycieczkę, a to na Czerwony Wierch i Giewont.
Nadszedł upragniony dzień i już z pierwszym świtem pozrywaliśmy się z posiania. Jeszcze słońce nie zeszło, gdyśmy wyruszyli w drogę, nadzwyczajnie weseli i zadowoleni z tego, że nareszcie idziemy na szczyty wysokie, tatrzańskie, — a co jako początkujący turyści uważaliśmy z pewną dumą za rodzaj awansu.
Koło południa stanęliśmy na Czerwonym Wierchu, a upojeni widokiem wnętrza Tatr, które się nam wydało jakimś zaczarowanym krajem niebotycznych turni i tajemniczych jezior, schodziliśmy w dół, kierując się ku Giewontowi.
W połowie giewontowego szczytu minęliśmy dwóch panów