PANTELEJMON ROMANOW
Przy sklepie z oknami rozbitemi i zabitemi deskami, panował ścisk.
Oczekujący na ulicy ludzie, w sukiennych, własnego wyrobu trzewikach, z płóciennymi workami na plecach, dreptali z zimna na miejscu i za każdym razem zwracali głowy w stronę drzwi wejściowych, gdy ktokolwiek wychodził stamtąd z zawiniątkiem. Niektórzy uchylali drzwi i zaglądali do sklepu. Lecz stojący przy drzwiach osobnik w fartuchu naciskał natychmiast drzwiami wsuwającą się głowę i wypierał ją z powrotem.
— Co, wydali? — dopytywano się wychodzących ze sklepu.
— Nie wiem, matuszka, nic nie rozumiem — rzekła staruszka lat około siedemdziesięciu i zaczęła rozwijać papier.
— A czego ci było potrzeba?...
— Koszulę dla starego i czapkę, a oni, widzisz, pieluchy na coś mi dali i haczyki...
— Z pieluchami to się troszkę spóźnili — rzekł jakiś robotnik: ile masz lat?...
— Od samego świtu stałam...
— I ludzie są niezadowoleni — rzekł znów robotnik: czegóż ty jeszcze chcesz, co nie potrzeba, to i dają, i wciąż ci mało... Przytem jeszcze z pierwszych rąk dostajesz.
— Tak, byle tylko językiem trzepać...
— A ile wszystkiego było — zauważyła starsza kobieta: ubrań gotowych, futer wszelakich, dla całego świata by wystarczyło.
— A tu w pierwszym roku wszystko przehan-