Strona:Humor sowiecki.pdf/27

Ta strona została skorygowana.

— Prawda, prawda — odezwało się kilka gło­sów: dlatego i kradniesz, że wokoło są złodzieje, uczciwego człowieka z latarnią nie znajdziesz...
— Nie, ot mój, dzięki Bogu — rzekła staruszka.
— Wchodzić! pięć osób! — zawołał osobnik, otwierając drzwi: gdzie leziesz, powiedziano pięć.
— Ja tak z brzeżka tylko, bo mi nogi bardzo zmarzły...
— W domu rozgrzejesz.
— Patrzcie, komenderuje. Dobrze mu w cieple. A ty po najmniejsze głupstwo stój na mrozie.
— Dostał się na dobre miejsce i więcej mu już nie potrzeba...
— Widzisz, i wojłokowe buty ma, i kożuch...
— Ot, żeby się tak na takie miejsce dostać — westchnął młodzieniec.
— To też zależy jaki człowiek — zauważyła staruszka: ot, mój synek służy w urzędzie... wymówić tylko jakoś nie mogę. To tam na składzie i odzież wszelaka, i lekarstwa...
— A pocóż ty tu stoisz?...
— A już on jest bardzo sumienny... Wokoło niego, można powiedzieć, stosy różnego dobra i inni, nie bój się, ale obydwiema rękami ciągną, a on wciąż się krępuje...
— Komunista, czy co?...
— Nie, Bóg łaskaw, a taki nieśmiały bardzo...
— Tylko miejsce napróźno zajmuje — rzekł, spluwając, młodzieniec.
— Ot, i matka tu stoi na mrozie...
— A tam, patrz, pieluszki jej wydadzą — rzekł robotnik.
— Ja też i sama tak, wszak nie mówię, ażeby zuchwale, a tak, żeby choć to, co konieczne. Od tego skarb nie zubożeje...