— A ot, moi sąsiedzi nie będą stać po pięć godzin — rzekła tęga kobieta: w tych dniach przyniósł kawałek sukna, a w nim dwadzieścia pięć arszynów...
— Wszak są takie miejsca, trafiają ludzie...
— Tak, mają szczęście...
— Mądry człowiek zawsze ma szczęście — rzekł były handlarz: a ot taki dureń, jak tej staruszki, co po palto poszła, to takiego gdzie nie postawisz, sensu i pożytku z niego nie będzie...
— Staruszka idzie. Dzięki Bogu, nie zatrzymują. Na wacie wzięłaś?...
— Na wacie... Powłoczki dali i haczyki wzamian... Ot ukarał Pan Bóg dzieckiem. U wszystkich ludzi, są jak ludzie, a ten potwór jakiś przeklęty. Oj, przyjdę, wsunę mu w pysk te haczyki... Przebacz Panie, grzechy moje...
Długi korowód sani podskakiwał na wybojach. Jechały do miasta, na targ. Na jadących na przedzie saniach siedziała baba, zawinięta w wielką puchową chustkę. Była w nią tak opatulona, że siedziała, jak kukła, i nie mogła nawet obejrzeć się, gdy wołano na nią z jadących w tyle sani.
— Hej, ciotka, ciotka, zatrzymaj się na chwilę — wołała z tyłu druga, jadąca z chłopcem, który klęcząc w saniach, szarpał lejce i popędzał batem szkapinę, kręcącą się na wszystkie strony, i obawiającą się wejść w głęboki śnieg, ażeby wyminąć przednie sanie.